Zadra. — A nie ma tam nikogo innego, kto mógłby na tych kosmicznych śmieciach rozpalić ognisko.
W tym momencie Radek przypomniał sobie światełka, które dostrzegł z kabiny ślimaczka. Już otwierał usta, żeby spytać ojca, co to mogło być, kiedy zabrzmiał stanowczy głos profesora Yaica.
— No, kochani, spać! Śniadania jadamy tutaj wcześnie, a poza tym jutro będzie mnóstwo pracy. Dobranoc.
— Ja zostanę tu jeszcze chwilę — doktor Olcha objął synów przepraszającym spojrzeniem. — Położycie się beze mnie, dobrze? Niedługo przyjdę.
Patt wzięła Anik pod rękę i uśmiechnęła się do niej.
— Ty pójdziesz ze mną — powiedziała. — Nareszcie nie będę spać sama.
Radek już przedtem zauważył, że oczy pięknej Patt Hardy nabierają ciepłego, a nawet czułego wyrazu, kiedy młoda badaczka kosmosu zwraca się do córki Piotra Jardin. Teraz spostrzegł, że Patt obdarzyła nie mniej wymownym spojrzeniem wielki ekran, gdy zniknął z niego obraz martwego lądu, a na jasnose-ledynowej tarczy ponownie ukazała się przystojna twarz egzobiologa. „Oho!” — pomyślał, niezbyt jasno, po czym wziął Basia za rękę i wyprowadził go na korytarz.
Kabinka była mała, ale przytulna. Łagodne światło, padające ze ścian, oblewało wygodne rozkładane fotele, niszę z czterema próżniowymi skafandrami, szafkę, miniaturową umywalkę z prysznicem i wąski żółty pulpit centralki łączności. Dzięki tej ostatniej można było w dowolnej chwili połączyć się nie tylko z innymi mieszkańcami stacji, lecz także z komputerem, aby zapytać o najświeższe nowiny lub zażądać sprawdzenia jakiejś teorii, która właśnie przyszła komus do głowy. Uczeni myślą bowiem zawsze. Bywa i tak, że wielkie olśnienia spływają na nich akurat wtedy, kiedy ułożą się już wygodnie do snu i przymkną powieki.
— Na co czekasz! — burknął Radek, ściągając bluzę i ruszając w stronę umywalki. — Rozbieraj się.
Baś spojrzał niepewnie najpierw w lewo, potem w prawo, wreszcie westchnął ciężko i utkwił wzrok we wnęce ze skafandrami.
Radek stanął i przyjrzał się uważnie dziwnej wypukłości bluzy na piersi brata. Nagle zrodziło się w nim podejrzenie.
— Co tam masz? Pokaż! — wyciągnął rękę, chcąc pomacać osobliwą narośl. Baś cofnął się jak oparzony.
— Nie! Nic!
— Pokaż!
Na pobladłej twarzy najmłodszego Olchy odmalowała się rozpacz. Jeszcze raz powiódł po kabinie obłąkanym wzrokiem, jęknął, po czym desperackim ruchem rozpiął bluzę. Oczom Radka ukazały się przylepione do sportowej koszulki żałosne resztki kometowego tor.tu. Baś, uwolniony wreszcie od strasznej tajemnicy, odzyskał dobry humor i z największym spokojem zaczął wytrząsać swój łup na fotel, który wybrał sobie do spania jego starszy brat.
— Bartoszu! — zawołał grubym głosem Radek, usiłując naśladować ojca.
Natychmiast jednak zapomniał o powadze, jaką wypadało zachować w tych pożałowania godnych okolicznościach. Ryknął jak lew i zdzielił Basia trzymanym w ręku ręcznikiem. Wraz z opętańczym wrzaskiem skarconego łakomczucha pod sufit poleciały błękitne, różowe i złote strzępy aromatycznego warkocza.
— Wstyd! Wstyd! Wstyd! — wykrzykiwał Radek.
Ty beko! Ty spasiona purchawo! Przecież zobaczą, że brakuje całej góry! Wstyd!
— Zostaw! Tatusiu! Tatusiuuu!
— Tss…
Radek przestraszył się nagle, że wycie jego ofiary może ściągnąć tutaj nie tylko ojca, lecz także Patt lub nawet… Nie, to byłoby zbyt okropne!
— Wiem, co zrobię! — w jego oczach pojawiły się nagle mściwe błyski. — Zjem wszystko sam! Nie dostaniesz ani… Oj! — zakończył niespodziewanie wysoką i przejmującą nutą, bo Baś — do głębi poruszony potworną groźbą — wykonał jakiś opętańczy taniec obronny wokół fotela, rozdeptując po drodze wielki palec u bosej stopy swego prześladowcy.
Radek spędził teraz dłuższą chwilę bez ruchu, oburącz obejmując obolałe miejsce, a kiedy w kabinie umilkły wreszcie odgłosy smakowitego Basiowego mlaskania, powiedział grobowym głosem:
— Nie mam już brata…
— Oddajtortoddajtortoddajtort! — syknął O’Claha krzywiąc twarz w szatańskim grymasie. — Inaczej powiem wszystkimwszystkimwszystkim wszystkowszy-stkowszystko!
— Fu-fu-fu — bronił się słabo Radek — to przecież nie ja…
— Posadźcie go na purchawkach — powiedział przez nos Nik Zadra. — Może coś wysiedzi… skoro one reagują na ciepło.
— Fu-fu-fu — powtórzył Radek czując, że na czoło występują mu kropelki potu.
— Zdrajca! Zjadł warkocz! — pisnął nagle dziewczęcy głos. A Nik dodał ponuro:
— Ha, ha, ha!
— Trzeba go stąd przegonić — O’Claha przeistoczył się nagle w profesora Yaica.
W jego prawej dłoni mignął krótki pręt, da którego zamiast staroświeckiego bicza przymocowano długi, lśniący warkocz.
— Nie! — chciał krzyknąć Radek, ale głos odmówił mu posłuszeństwa.
Bicz-warkocz przeciął ze świstem powietrze. Zaraz potem Stanko Yaic ściągnął wargi i zagwizdał. Natychmiast zawtórował mu Nik, a chwilę później jeszcze jeden głosik, cienki jak najwyższa piszczałka organów. Warkocz w ręce gwiżdżącego uczonego zmienił się teraz w wielkiego węża o oczach, rzecz raczej niespotykana w zoologii, koloru ziemskiego nieba. Wąż syczał coraz bliżej, coraz bardziej przeraźliwie…
— Nie!!! — zawył Radek.
Zebrał wszystkie siły, żeby rzucić się do ucieczki, i w tym momencie uniósł powieki.
O’Claha, Stanko Yaic, Nik, jak również niebieskooki gad. — wszystko to zniknęło bez śladu. Natomiast głośny syk nadal przeszywał powietrze. Był tak przenikliwy, że Radek w jednej chwili zapomniał o swoim koszmarnym śnie.
Zeskoczył z łóżka i podbiegł do drzwi. Te jednak ani rusz nie dały się otworzyć.
— Co to? — przez narastający gwizd przebił się z ciemności strwożony głos Basia. — Tatusiu!
„Tatusiu!” — powtórzył w myśli Radek.
Ojca nie było w kabinie. Widać zasiedział się u profesora Yaica.
Chłopiec jeszcze raz spróbował sforsować drzwi. Daremnie. W dodatku nie udało mu się namacać klamki ani framugi. Jakby kabina zmieniła się nagle w pułapkę bez wyjścia;
— Zawołaj ojca! Zawołaj ojca! — głos Basia dobiegł tym razem skądś z dołu.
Radek zastygł w bezruchu. Z dołu? Co tu się właściwie dzieje?!
— Baś?! — zawołał niepewnie.
— Oj!… Ja dokądś lecę… Oj!
Radek pośpiesznie przesunął dłonią po ścianie, żeby odnaleźć kontakt, i niespodziewanie dotknął czegoś długiego i miękkiego, pokrytego gęsią skórą. Tym czymś była jego własna noga, unosząca się w górze niby koślawy maszt albo szyja żyrafy. Wraz z tym zaskakującym odkryciem spłynęło na niego olśnienie. „Wszystko się zgadza — pomyślał gorączkowo. — Katastrofa! Prawdziwa katastrofa, nie żaden głupi sen”. Bo jak inaczej można wytłumaczyć zanik grawitacji, którą stacji K-1 zapewniały specjalne urządzenia zainstalowane w jej fundamentach?
Raptem zapłonęły lampy. W ich bladym świetle ukazał się Baś zawieszony w powietrzu i wykonujący przedziwne ewolucje, ale śmiesznie powoli, jak na zwolnionym filmie. Równocześnie Radek odkrył, że on sam tkwi — głową na dół — przy suficie i tam właśnie zawzięcie poszukuje drzwi.
— Przytrzymaj się fotela i siedź spokojnie! — zawołał.
Odepchnął się lekko stopami od sufitu i wylądował obok umywalki. Nie darmo skończył z wyróżnieniem kurs pilotażu. Wiedział, jak powinien postępować człowiek w stanie nieważkości.
Basiowi poszło nieco gorzej. Ciągle koziołkując minął fotel i wpadł na centralkę łączności. Ale objął jej pulpit kurczowym, a równocześnie czułym uściskiem, dzięki czemu po krótkiej szamotaninie odzyskał wreszcie upragnioną pozycję pionową. W tym momencie zabrzmiał donośny męski głos.