Выбрать главу

Trwożny okrzyk Basia sprawił jednak, że jego starszy brat trochę ochłonął i zaczął myśleć spokojniej. Przywiązał końce lin asekuracyjnych — swojej i Basia — do uchwytów w ścianie i dopiero potem jednym zdecydowanym ruchem pociągnął za klamkę.

Drzwi ustąpiły gładko i bez oporu, zupełnie jakby wypuszczały kogoś, kto postanowił przejść się po korytarzu. Tylko gwałtowny skok czujników umieszczonych pod okapami kasków poświadczył, że chłopcy znaleźli się w próżni.

— Widzisz coś? — spytał po dłuższej chwili milczenia Baś.

— Nie… To znaczy: gwiazdy…

Gwiazd było jeszcze więcej niż na czarnogranato-wym niebie komety. Układały się w konstelacje znane już starożytnym Ziemianom, ale tworzyły także figury i grupy, których nie sposób dostrzec z ojczystej planety ludzi.

Dopiero po chwili, z prawej strony, na tle gwiazdozbiorów nieba południowego, zobaczyli trzy lśniące punkciki. Były z każdą chwilą jaśniejsze. Tylko po tym można było poznać, że się zbliżają. Natomiast na lewo…

Jakby słońce, znużone własnym blaskiem, przymknęło swoje wielkie, gorejące oko. Ogromna tarcza, czterokrotnie większa od Ziemi oglądanej z niewysokiej orbity, była żółtobrązowa, w czerwonawe i brudnozłote pasy. Neptun. Jedna z największych planet.

Radek, a nawet Baś byli już dostatecznie obyci z kosmosem, żeby teraz jego surowe, piękno podziwiać bez uczucia grozy, jakie bezdenna otchłań wszechświata budziła u pierwszych kosmonautów. Urodzili się przecież w wielkim mieście na Ganimedzie, księżycu Jowisza, skąd latali na Ziemię i na Marsa, a także do innych planetarnych osiedli. Na Ganimedzie została mama, która nie mogła towarzyszyć chłopcom, bo w jej instytucie przeprowadzano właśnie jakieś niezwykle ważne doświadczenie. Mama. Kiedy wszystko dobrze się skończy, ojciec powie jej tylko z uśmiechem:

„Wiesz, mieliśmy małą przygodę, było trochę zabawy”. Tak właśnie oznajmił po powrocie z wyprawy poza orbitę Plutona, kiedy rakieta, którą leciał, uległa awarii i przez dwa tygodnie dryfowała bez napędu, oddalając się stale od zamieszkanego świata.

Z zapatrzenia wyrwał Radka gorączkowy okrzyk.

— Patrz! Tam! Tam! — Baś wychylił się za próg, pokazując coś wśród gwiazd.

Radek odruchowo przytrzymał brata za ramię, wdu-sił z powrotem guziczek łączności i, dopiero usłyszawszy głosy pasażerów innych kabin K-1, spojrzał we wskazane miejsce.

— Co? Gdzie? Nic nie wi… O, widzę! Widzę! — zawołał.

Ale nie on jeden dostrzegł w tym właśnie momencie to, co zwróciło uwagę Basia.

— O, o, o! Oneoneone! — zameldował po swojemu Sean O’Claha.

— Patt, Anik! Skoro jesteście w skafandrach i wychodzicie na zewnątrz, dlaczego nie odpowiadacie?! — głos profesora Yaica stał się niemal piskliwy.

— Co one wyprawiają?! A nie mówiłem! — wykrzyknął Nik Zadra.

„A nie mówiłem” — było zdaniem, którego Radek bardzo nie lubił, bez względu na to, kto i kiedy je wypowiadał. Teraz zabrzmiało ono w jego uszach niczym najgorsza obelga. Jeżeli natychmiast nie poinformował bladego, co o nim myśli, to tylko dlatego, że widok, jaki ujrzał, gruntownie i beznadziejnie pozbawił go zdolności mowy.

Na tle Neptuna skrzył się w ponurym blasku planety jeden z tych punkcików, na które rozsypała się dawna stacja K-1. Chociaż w wypadku tej akurat usamodzielnionej kabinki, przemienionej w lilipuci statek kosmiczny, słowo „punkcik” było niezbyt na miejscu. Znajdowała się ona znacznie bliżej Radka i Basia niż inne kabinki lecące po przeciwnej stronie;

Wyraźnie było widać nie tylko otwarte drzwi, lecz nawet wybiegającą z nich naprężoną linę, na końcu której bielała mikroskopijna postać w skafandrze. Ale nie to, że Patt czy też Anik wyszła na zewnątrz, prze-jęło Radka taką grozą i zaparło mu dech w piersiach. Naprawdę straszne było co innego. Otóż ta kabinka najwyraźniej w świecie zostawała w tyle, i to tak szybko, jakby leciała w przeciwnym kie-runku.

— Zwariowały baby! — wykrzyknął Oleg Zadra, dając do zrozumienia, że w tym jednym jedynym wy-padku podziela pogląd swojego „przewidującego” syna. — Zaraz znajdą się poza strefą wzajemnego przy-ciągania segmentów i licho wie, jak je potem ściąg-niemy do bazy!

— Patt, Patt, Patt, natychmiast z powrotem! Dziew-czyny, opamiętajcie się! Proszę was! Patt! Anik! — wołał zupełnie nie po swojemu, a nawet wręcz płacz-liwie profesor O’Claha.

— Nik, pilnuj liny! — w głosie Olega Zadry poja-wiła się nagle nowa, twarda nuta. — Kiedy szarpnę trzy razy, ściągnij mnie ostrożnie z powrotem.

— Tak, tato.

— Oleg, co chcesz zrobić? — zaniepokoił się Yaic.

— Nic takiego. Po prostu wyłączę napęd. W ten sposób przestanę lecieć w kierunku bazy i będę miał szansę ściągnięcia kabiny dziewcząt. Postaram się dolecieć do nich, manewrując pistolecikami.

— Oleg, nie mogę się zgodzić. To niebezpieczne…

— One także wyłączyły napęd. Inaczej nie zostawałyby z tyłu.

Słuchawki umilkły. Widać to, co chciał zrobić Zadra, było naprawdę jedyną szansą ocalenia Patt i Anik.

Postać w skafandrze, widoczna na tle Neptuna, w tym momencie strzeliła za siebie z pistolecika. W wyniku odrzutu ona sama, a także kabina, z którą była połączona liną, posunęły się, wprawdzie bardzo nieznacznie, ale nadal w kierunku odwrotnym do tego, w jakim leciały wszystkie inne ocalone fragmenty K-1. W drzwiach kabiny stała nieruchomo druga jej pasażerka, także w białym skafandrze. Anik? Patt? Jeśli jedna z nich zwariowała i — zamiast lecieć do bazy— steruje w otchłań wszechświata, dlaczego druga przygląda się temu tak spokojnie?

Po przeciwnej stronie coś błysnęło. Radek wytężył wzrok i ujrzał sylwetkę człowieka unoszącego się tuż nad latającym segmentem. „Zadra” — domyślił się.

— Oleg, co u ciebie? — spytał w tej chwili profesor Yaic.

— Jestem przy dyszach. Szukam wyłącznika…

— Tam jest taka czarna rączka. Ale pamiętaj, że jeśli za nią pociągniesz, to nie zatrzymasz silnika, tylko odrzucisz go w przestrzeń. Nie wiadomo, czy w twoich pistolecikach jest dosyć energii, żebyś mógł dolecieć do Patt i Anik. A co będzie potem?

— Mamy cztery skafandry. Przy każdym są dwa pistoleciki — odpowiedział słynny podróżnik. — A po tem? Cóż, jakoś mnie znajdziecie. Zresztą nie ma o czym mówić. Trzeba je ratować. A ja jestem najbliżej.

— Najbliżej są Radek i Baś, ale…

— Właśnie! — uciął Oleg Zadra.

Od jego kabiny odprysnęła złota iskierka. Ojciec Nika znalazł wyłącznik i odrzucił silnik. Jeszcze jeden zaimprowizowany stateczek zaczął zostawać z tyłu.

— Baś! — szepnął nie swoim głosem Radek.

— Co?

— Poczekasz tutaj, przy drzwiach, i będziesz uważał. Kiedy szarpnę liną, ściągniesz mnie z powrotem.

— Coś ty? Co chcesz zrobić?

— Jesteśmy najbliżej — odpowiedział Radek, rozwijając linę. — Nie słyszałeś?

— Ale…

Ostrzegawcze: — Psst! — syk gazu uchodzącego z pistolecika i… Baś został sam.

— Halo! Radek, Baś! Który z was wyszedł — na zewnątrz? Co robicie? Odpowiadajcie!

— Za chwilę — wydyszał Radek, mocując się już z ową czarną rączką, o której mówił profesor Yaic. — Uff! — wyrwało mu się westchnienie ulgi, kiedy silnik spokojnie oddzielił się od kabiny i uciekł w przestrzeń.

Już nie lecieli do bazy, gdzie czekało ciepło, powietrze i ludzie…

— Radek! Baś! — nie przestawał wołać profesor;

— Odłączyłem silnik! — krzyknął chłopiec, pociągając za linę. — Za chwilę polecimy po Patt i…