— Dzisiaj jest dziewiąty dzień elgamoira.
— Wydaje mi się, że ósmy — rzucił Traiben.
— Cóż, więc nawet mądry Traiben może się czasem mylić — powiedział Naxa triumfalnie. — Przysięgam na brodę Kreshy, że jest dziewiąty, a jutro wyruszymy na Kosa Saag.
Traiben był wyraźnie niezadowolony. Mruknął coś pod nosem. Tej nocy, kiedy uchyliły się drzwi i wsunięto przez nie tace z jedzeniem, zobaczyliśmy miski parującego hammonu, wielkie kawały pieczonego kreyla, wysokie dzbany musującego złotego wina i już wiedzieliśmy, że Naxa miał rację, a Traiben przynajmniej raz się pomylił, gdyż to była uczta Wymarszu. Rano miała się wreszcie rozpocząć Pielgrzymka.
5
Ostatni rytuał podczas naszego pobytu w Chacie Pielgrzymów miał miejsce o świcie: Ofiara Krwi. Wszyscy już czekaliśmy, kiedy drzwi otworzyły się po raz ostatni i do środka wszedł piękny młody grezbor o różowych kopytach i oślepiająco białej sierści. Nie był to zwyczajny wiejski grezbor, lecz stworzenie należące do szlachetnej, wysoko cenionej rasy. Po nim na złotej tacy wsunięto srebrny nóż Więzi.
Wiedzieliśmy, co mamy zrobić. Spojrzeliśmy po sobie niepewnie. Grezbor sądził, że to wszystko zabawa, więc biegał wśród nas, trącając nosem w kolana i domagając się pieszczot. Narril podniósł nóż i powiedział:
— Ponieważ to mój fach…
— Nie — przerwał mu Muurmut szorstko. — Tylko nie Rzeźnik. Chodzi o styl.
Wziął nóż od Narrila, zanim ten się zorientował, uniósł go i zrobił nim zamaszysty ruch.
— Przyprowadźcie zwierzę — zażądał głębokim, dramatycznym głosem.
Obrzuciłem go pogardliwym spojrzeniem. Muurmut wyglądał imponująco, a zarazem pompatycznie. Należało złożyć Ofiarę i on miał zamiar dokonać rytuału. Tylko o to chodziło. Kilarion i Stum chwycili biedne zwierze i zaciągnęli na środek izby. Nóż zabłysnął w świetle padającym z okna pod sufitem, a Muurmut powiedział donośnym oficjalnym tonem:
— Ofiarujemy życie tego stworzenia na znak więzi między nami. Powinniśmy się kochać, wykonując nasze wzniosłe zadanie.
Następnie odmówił słowa modlitwy Rzeźników i wykonał szybkie ciecie nożem. Na gardle grezbora wykwitła karmazynowa linia. Muszę przyznać, że była to dobra robota. Zobaczyłem, że Traiben odwraca wzrok i usłyszałem ciche westchnienie Hendy.
Muurmut trzymał martwe zwierzę, a my podchodziliśmy kolejno, zanurzaliśmy palce we krwi i rozsmarowywaliśmy ją na policzkach i przedramionach i przysięgaliśmy sobie miłość w nadchodzącej próbie. Dlaczego musimy to wszystko robić? — zastanawiałem się. — Czyżby obawiano się, że bez tej przysięgi staniemy się wrogami podczas podróży? Mazaliśmy się jednak nawzajem krwią jak wymaga tradycja. Z czasem przekonałem się, że naprawdę było to potrzebne.
— Spójrzcie — odezwał się Jaif. — Drzwi. Tak. Otwierały się powoli.
Kiedy tego ranka wychodziłem z Chaty Pielgrzymów, dołączając do Procesji, nie czułem nic, zupełnie nic. Zbyt długo czekałem na ten moment; ta chwila była doprawdy nie do ogarnięcia rozumem.
Oczywiście miałem wiele wrażeń. Pamiętam uderzenie gorącego wilgotnego powietrza, gdy stanąłem na progu, oślepiające światło Ekmeliosa, które zakłuło mnie w oczy, i ostry zapach tysięcy spoconych ciał. Słyszałem śpiewy i muzykę. Widziałem znajome twarze na platformie widokowej naprzeciwko okrągłego domu Tych Którzy Wrócili. W tym samym miejscu Traiben i ja osiem lat temu ślubowaliśmy, że odbędziemy Pielgrzymkę. Choć milion szczegółów wryło mi się na zawsze w pamięć, żaden z nich nie miał znaczenia. Nic do mnie nie docierało. Za chwile miałem wyruszyć w podróż.
Tak, w podróż.
Ponieważ pochodziłem z Domu Ściany, pierwszy wyszedłem /, chaty i poprowadziłem grupę Pielgrzymów w Procesji. Członkowie mojego Domu zawsze idą na czele, za nimi Śpiewacy, a potem Adwokaci, Muzycy, Skrybowie i tak dalej w ustalonym przed tysiącami lat porządku. Traiben, również z Domu Ściany, szedł tuż za mną. Był zbyt nieśmiały, by maszerować na przedzie. Po prawej stronie kroczyła jedyna kobieta z mojego Domu, Chaliza z Klanu Księżyca. Nigdy jej zbytnio nie lubiłem, więc teraz nie patrzyliśmy na siebie.
Ulica Procesji ciągnąca się przede mną była pusta. Główna część Procesji już przeszła: naczelnicy Domów, długowieczni i Ci Którzy Wrócili, a także żonglerzy, muzycy i cała reszta. Kierowałem się w stronę placu z drzewem szambar o czerwonych liściach, w stronę drogi na Kosa Saag.
Mój umysł był pusty. Duch odrętwiały. Nic nie czułem, zupełnie nic.
Naczelnicy wszystkich Domów czekali na placu, otaczając kręgiem szambar. Zgodnie z tradycją podszedłem do każdego po kolei, dotknąłem ich dłoni, zostawiając na nich małe smużki krwi. Najpierw pozdrowiłem Meribaiła, naczelnika mojego Domu, potem Stena ze Śpiewaków, Galtina Adwokata i pozostałych we właściwym porządku. Przybyli także krewni, żeby się z nami pożegnać. Objąłem matkę. Sprawiała wrażenie nieobecnej duchem. Mówiła coś o dniu, kiedy stała pod tym samym drzewem o szkarłatnych liściach, żeby pożegnać się z moim ojcem, który miał właśnie wyruszyć na Pielgrzymkę. Obok niej stał jej brat, który mnie wychował jak ojciec.
— Pamiętaj, Poilarze, Ściana to świat. Ściana to wszechświat. Tylko to mi powiedział.
— Cóż, istotnie, Urillinie. Wolałbym jednak usłyszeć cieplejsze słowa albo przynajmniej pożyteczne rady.
Obeszliśmy całe drzewo, rozmawiając z obecnymi. Na koniec znaleźliśmy się po drugiej stronie placu na wprost górskiej drogi. Rozłożono na niej złote dywany, które wyglądały jak rzeka płynnego metalu. Ich widok przerwał mój trans. Poczułem dreszcz przebiegający po plecach i przez chwile myślałem, że zacznę płakać. Spojrzałem na Chalize. Jej twarz była mokra od lśniących strumyków łez. Uśmiechnąłem się do niej i skinąłem głową w kierunku góry.
— Tam idziemy — powiedziałem.
I ruszyliśmy ku krainie marzeń, ku tajemniczemu miejscu, ku górze bogów.
Krok za krokiem, krok za krokiem. Robisz jeden, potem drugi, następny i następny, i w ten sposób się wspinasz. Ze wszystkich stron słyszeliśmy dźwięki radosnej muzyki, okrzyki zachęty i pochwały. Wznosili je nawet idący pokornie za nami odrzuceni kandydaci, którzy zgodnie ze zwyczajem dźwigali nasze bagaże. Zerknąłem raz do tyłu i zdumiałem się, widząc, ilu ich tam jest. Tysiące. Ich oczy błyszczały dumą. Dlaczego nie byli zgorzkniali i zadrośni? Tysiące przegranych. I my, którzy sprzątnęliśmy im sprzed nosa nagrodę.
Wszyscy znają dolny odcinek drogi. Leżące tu od wieków białe kamienie są gładkie, szerokie, a palisada wzdłuż drogi jasna i ozdobiona żółtymi flagami. Stąpając po złotych dywanach, przeszliśmy przez środek wioski do miejsca, gdzie droga opada, by kawałek dalej ostro się wznieść.
Dotarliśmy do Bramy Roshten, gdzie przywitali nas strażnicy i gdzie kolejno dotknęliśmy słupa milowego na znak, że opuszczamy wioskę i rozpoczynamy wielką wędrówkę. Nadal prowadziłem grupę, chociaż już nie maszerowaliśmy w ścisłym szyku. Kilarion, Jaif i parę innych osób szło obok mnie. Powietrze wydawało się świeższe, choć jeszcze nie zaczęliśmy się wspinać.
Kosa Saag wypełniała całe niebo przed nami.
Trudno dostrzec, że to jest góra, gdy się już zacznie na nią wchodzić. Staje się światem. Nie ma się wrażenia wysokości. To po prostu ściana, która wyrasta między wami i nie znanymi krainami po drugiej stronie. Po jakimś czasie przestaje się myśleć o tym, że jest prawie pionowa. Kręta droga ciągnie się daleko, daleko i wbrew temu, czego można by oczekiwać, na ogół nie wznosi się stromo. Robi się krok, nie myśląc o tym, co leży w przedzie, gdyż grozi to pomieszaniem zmysłów.