Wytężyłem wzrok i dojrzałem we mgle dziwną Hendy chodzącą między śpiącymi współtowarzyszkami. Poczułem w lędźwiach nagły przypływ pożądania i pomyślałem, że dobrze byłoby pójść do niej, zaśpiewać piosenkę i pociągnąć na mech.
Nie znałem jednak Hendy ani nie słyszałem, by ktokolwiek się z nią kochał. Poza tym stwierdziłem, że to nieodpowiednia pora, aby podejść do niej z taką propozycją. Już raz zostałem ugryziony tego dnia. Wpatrywaliśmy się w siebie we mgle, a twarz Hendy była jak z kamienia. Po jakimś czasie wróciłem do swojego legowiska i położyłem się. Mgła się rozwiała i zajaśniały gwiazdy. Zadrżałem i położyłem dłonie na swojej męskości, chcąc ją ochronić. Gwiazdy są bogami, ale żaden z nich nie jest życzliwy. Mówią, że światło niektórych gwiazd wywiera magiczny wpływ, a światło innych to trucizna. Nie miałem jednak pojęcia, które gwiazdy są nade mną tej nocy. Tęskniłem do poranka. Wydawało się, że nigdy nie nadejdzie.
6
Za Hithiat leżą królestwa duchów. Dawno temu mieściły się tam niektóre Domy naszej wioski, dopóki ich członkowie nie rozgniewali bogów i nie zostali zmuszeni do opuszczenia siedzib. Podczas szkolenia nauczyciele niewiele mówili nam o tym, co się wtedy wydarzyło. Tereny zamieszkane przez naszych przodków stawały się coraz bardziej niegościnne. Ludzie stopniowo porzucali domy i przenosili się coraz niżej, aż wreszcie zajęli dolinę u podnóża góry.
Nie byliśmy przygotowani na złowrogi wygląd tego miejsca, na jego obcość. Myślę, że nawet Kilarion zapomniał, jak tu jest strasznie.
Szlak z popękanych i wybrzuszonych kamiennych płyt stawał się coraz bardziej niebezpieczny, ale przynajmniej był. Później nie mieliśmy już takich luksusów. W niektórych miejscach rwące strumienie wyżłobiły głębokie wąwozy, tak że pod płytami ziała pustka. Wydawało się, że się załamią pod nami i wpadniemy w otchłań. Przymocowaliśmy haki do końców lin i przerzucaliśmy je na drugi brzeg. Gdy zakotwiczyły się w ziemi, przechodziliśmy ostrożnie. Niektórzy drżeli ze strachu przy każdym kroku. Na szczęście kruszyzna jakoś wytrzymała.
Powietrze również się zmieniało. Myśleliśmy, że się ochłodzi wraz z wysokością, lecz było gorętsze i bardziej wilgotne niż w najbardziej upalny dzień na nizinie. Nie padał deszcz, ale ze szczelin w zboczu góry buchały z sykiem kłęby pary. Miała kwaśny, siarkowy zapach, tak jak ostrzegał Kilarion. Wszystko było zbutwiałe i spleśniałe. Wokół unosiły się świecące białe zarodniki. Cały teren porastały gęste brody białych omszałych grzybów. Oplątywały nam ręce i nogi, a poza tym powodowały kaszel i kichanie. Pochylaliśmy się, starając się uniknąć ich dotyku, bo grube warstwy pokrywały drzewa, powiewając na wietrze, tak że drzewa sprawiały takie wrażenie, jakby same się trzęsły, jakby były duchami drzew. Skały również porastał ten trupi mech. Powierzchnie grzybów drżały jak żywe istoty. Zrozumiałem teraz, co miał na myśli Kilarion, kiedy powiedział, że „wszystko się rusza”.
Wydawało się, że sama Ściana ulega rozkładowi. Kruszyła się pod dotknięciem. Wszędzie widać było jaskinie, niektóre bardzo głębokie — ciemne tajemnicze pieczary prowadzące do serca góry. Zaglądaliśmy w nie, ale oczywiście niczego nie mogliśmy dojrzeć. Postanowiliśmy ich nie badać.
Z góry wciąż staczały się drobne kamyki, a czasami większe odłamki. Od czasu do czasu słyszeliśmy potężne dudnienie i w dół toczyły się głazy większe od głowy. Niektóre spadały bardzo blisko nas. Skały kruszyły się. Kosa Saag stale traciła budulec, więc pomyślałem, że miliony lat temu musiała być dziesięć razy większa niż teraz i za następne milion lat cała zwietrzeje i stanie się nie większa od drzazgi.
Godzinę drogi za Hithiat natknęliśmy się na pierwsze duchy.
Już nie szliśmy wąskim szlakiem, lecz szerokim występem, który był prawie jak płaskowyż, chociaż czuliśmy, że z każdym krokiem wspinamy się coraz wyżej. W końcu dotarliśmy do ostatniego słupa milowego, Varhad, wygładzonego odłamka czarnej skały pokrytego literami ledwo widocznymi na omszałej powierzchni.
Na tej wysokości powietrze stało się rzadsze i bardziej wilgotne, a jego zapach obrzydliwy. Na kamienistych, zamglonych łąkach ciągnących się po lewej stronie odkryliśmy ruiny opuszczonych osad. Dawni mieszkańcy żyli w wąskich, stożkowatych chatach zbudowanych z długich płyt różowej skały ustawionych pionowo na ziemi i pochylonych do środka, a z wierzchu nakrytych strzechą. Strzechy już dawno przegniły, a z wyszczerbionych płyt zwieszały się całuny białych grzybów. Bliskie zawalenia się domy stały w grupach po dziesięć lub piętnaście, w odległości kilkuset kroków od siebie. Wyglądały upiornie: zniszczone, opuszczone, smętne. Przypominały grobowce. Naprawdę znaleźliśmy się w wiosce umarłych.
— Tutaj są duchy — powiedział Kilarion.
Nigdzie ich jednak nie widzieliśmy. Kilarion poczerwieniał i upierał się przy swoim, a Naxa Skryba i Kath Adwokat szydzili z niego, że opowiada bajki. Zmieniał się, w miarę jak narastała w nim wściekłość. Jego twarz zrobiła się okrągła i nalana, a szyja niemal wrosła w ramiona. Spór stawał się coraz gorętszy, aż wreszcie Kilarion chwycił małego Katha pod pachę niczym tobołek brudnych rzeczy i popędził z nim w stronę krawędzi urwiska, jakby zamierzał go zrzucić w przepaść. Kath ryczał jak zwierzę prowadzone na rzeź. Wszyscy krzyczeliśmy z przerażenia, ale nikt nie zareagował, z wyjątkiem Galii. Gdy Kilarion przebiegał obok niej, chwyciła go za wolne ramię i zakręciła tak mocno, że puścił Katha i wpadł na jedną z chat. Uderzył w nią z taką siłą, że kamienne płyty rozpadły się i runęły.
W chacie ukrywało się kilka dziwacznych bladych istot. Zerwały się przerażone i zaczęły biegać jak szalone, machając rękami, może w nadziei, że uda im się odfrunąć. Miały jednak ramiona zamiast skrzydeł.
— To są duchy! — krzyknął ktoś. — Duchy! Duchy! Nigdy nie widziałem równie przykrego widoku. Istoty miały ludzkie kształty, ale były bardzo wysokie i chude. Przypominały raczej żywe szkielety i od stóp do głów pokrywały je dziwne białe grzyby, które zainfekowały całą okolicę. Wplatały się we włosy, spowijały całe ciało jak szaty, wystawały kępkami z ust, uszy i nozdrzy. Przy każdym ruchu unosiły się z nich chmury zarodników, a my cofaliśmy się ze strachu, że każdy oddech może spowodować, iż się nimi zarazimy.
Duchy najwyraźniej nie chciały mieć z nami do czynienia, podobnie jak my z nimi. Po chwili opanowały panikę i uciekły, chowając się za pagórki na skraju osady. Zostawiły za sobą rzedniejący obłok zarodników. Zakrywaliśmy twarze rękami, wstrzymując oddech.
— Widzicie? — powiedział Kilarion po jakimś czasie, kiedy wydawało się, że można bez obawy ruszyć dalej. — Kłamałem? Jest tu pełno zjaw. To duchy dawnych mieszkańców wioski.
— I mówisz, że robiłeś Zmiany z jednym z nich? — zapytał Kath uszczypliwie. Już otrząsnął się ze strachu, a na policzkach wykwitły mu czerwone plamki gniewu. — Byłeś taki chutliwy jako chłopiec, Kilarionie, że robiłeś z nimi Zmiany?
— Ona była młodym i bardzo pięknym duchem — odparł Kilarion urażony — i miała na sobie niewiele tego białego paskudztwa.
— Piękny duch! — skomentował Kath zjadliwie i wszyscy się roześmiali.