Kilarion poczerwieniał. Spiorunował wzrokiem Katha. Przygotowałem się do interwencji na wypadek, gdyby znowu próbował zrzucić Katha z urwiska. Tenilda z Domu Muzyków powiedziała coś do niego łagodnie. Uspokoił się, mrucząc pod nosem, i odszedł.
Zrozumiałem, że Kilarion, podobnie jak Muurmut, może jeszcze sprawić kłopoty. Wolno myślał, ale łatwo wpadał w gniew, co stanowiło kiepskie połączenie. Poza tym był bardzo silny. Należało obchodzić się z nim ostrożnie.
Duchy, które spłoszyliśmy, obserwowały nas z pewnej odległości, zerkając zza omszałych pagórków. Chowały się jednak bojaźliwie, kiedy widziały, że na nie patrzymy. Ruszyliśmy dalej.
Natknęliśmy się na następne skupisko chat. Były pokryte grzybami jak całunem, podobnie jak małe, powykrzywiane i praktycznie bezlistne drzewa. Trudno sobie wyobrazić bardziej posępny krajobraz: biały, jednostajny, niegościnny. Wszędzie leżały stare martwe grzyby, tworząc rodzaj białej skorupy, która chrzęściła pod stopami. Nawet Ściana, wznosząca się daleko po naszej lewej stronie miała białawy połysk, jakby ją również zaatakowały grzyby.
Od czasu do czasu widzieliśmy duchy przemykające po pagórkach. Wysokie, podobne do widm istoty były zbyt bojaźliwe, żeby się do nas zbliżyć, ale biegały tu i tam po zboczach, zostawiając za sobą długie pasma zarodników.
— Kim są te duchy, jak myślisz? — zapytałem Traibena. — Pielgrzymami, którzy nigdy nie weszli wyżej, bo zarazili się tymi białymi grzybami i musieli zostać tutaj?
Wzruszył ramionami.
— Możliwe. Podejrzewam jednak co innego. Myślę, że wbrew temu, co mówili nam nauczyciele, dawni osadnicy nie opuścili tego terenu.
— Czyli że mamy do czynienia z potomkami ludzi, którzy zbudowali te chaty?
— Tak sądzę. Prawdopodobnie kiedyś tu była dobra ziemia uprawna. Potem zniszczyła ją zaraza. Jednak ludzie zostali. Ogień spowodował transformację. Może grzyby utrzymują ich przy życiu. Nie ma wiele do jedzenia w tej okolicy.
Zadrżałem.
— I w taki sam sposób staną się częścią nas?
— Prawdopodobnie nie, gdyż inaczej nie byłoby Tych Którzy Wrócili. Wszyscy Pielgrzymi, wchodzący w Ścianę i wracający, muszą tędy przejść. Mimo to nie noszą śladów infekcji. — Obdarzył mnie ponurym uśmiechem. — Lepiej jednak owińmy twarze mokrym płótnem, żeby chronić się przed zarodnikami. I rozbijmy obóz na noc w innym miejscu.
— Tak — zgodziłem się. — To wydaje się mądrym posunięciem.
Z opuszczonymi głowami i zakrytymi twarzami przeszliśmy szybko przez te nieszczęsną krainę.
Duchy podążały za nami, trzymając się w bezpiecznej odległości. Niektóre najwyraźniej śmielsze, podbiegały do nas i zawracały, a całuny ciągnęły się za nimi w powietrzu, ale rzucaliśmy w nie kamieniami, żeby nie podchodziły bliżej. Po tym, co zobaczyliśmy i co powiedział Traiben, baliśmy się grzybów. Były wszędzie wokół nas. Zastanawiałem się, czy już dostały mi się do płuc. Może namnażają się teraz w jakimś ciemnym zakamarku mojego ciała i wkrótce wydostaną się przez usta i nozdrza. Zrobiło mi się niedobrze na tę myśl. Zszedłem na brzeg drogi i gwałtownie zwróciłem wszystko, co miałem w żołądku, mając nadzieję, że pozbędę się jednocześnie zarodników.
Zanim opuściliśmy tę krainę, okazało się, że Kilarion mówił prawdę o urodzie duchów. Przekonaliśmy się o tym na własne oczy.
Pojawiła się na skalnej półce tuż nad nami. Śpiewała i jękliwie zawodziła niesamowitym, wibrującym głosem. Jak wszyscy z jej gatunku była smukła i długonoga, ale cienka warstwa grzybów pokrywała tylko piersi i lędźwie. Nadawało to jej ciału lśniący, jedwabisty połysk. Sprawiała wrażenie miękkiej w dotyku i całkiem pociągającej. Oczy miała złote i lekko skośne, a rysy czyste. Była rzeczywiście piękną istotą. Powiedziała coś do nas cichym, przytłumionym głosem, ale nic nie zrozumieliśmy. Skinęła na nas zapraszająco, żebyśmy weszli na górę i ruszyła z nią w tany.
Zobaczyłem, że Kilarion drży. Mięśnie jego wielkiego ciała napięły się, na szyi napęczniały żyły. Patrzył na nią, a w jego oczach ukazał się wyraz rozpaczy.
Może to była ta sama dziewczyna, którą obejmował dawno temu. Bez wątpienia miała nad nim nawet teraz jakąś magiczną władze.
Kopnąłem go mocno w nogę i wskazałem przed siebie, kiedy obrzucił mnie gniewnym spojrzeniem.
— Ruszaj się, Kilarionie — rozkazałem.
— A kim ty jesteś, żeby mi mówić, co mam robić?
— Chcesz spędzisz resztę życia w tym miejscu? Mruknął coś pod nosem. Posłuchał mnie jednak, odwrócił wzrok i zaczął iść.
Po jakimś czasie obejrzałem się. Widmowa istota, która musiała być jednocześnie czarownicą, nadal kiwała na nas. Teraz, kiedy światło padało na nią od tyłu, zobaczyłem słabą bladą chmurę zarodników wokół pięknej głowy. Machała do nas, dopóki nie straciliśmy jej z oczu.
Przez resztę dnia maszerowaliśmy zawzięcie przez krainę gorących mgieł, drżących grzybów i złych siarczanych wyziewów. Wydawało się, że nigdy się nie skończy. Wreszcie o zachodzie słońca dotarliśmy do miejsca, gdzie powietrze było czyste i słodkie, skały wolne od grzybów, a drzewa pokryte liśćmi. Podziękowaliśmy Kreshy Wybawcy.
7
Znaleźliśmy się teraz poza najdalszym słupem milowym, wkraczając na zupełnie nie znane terytorium. Była tu wprawdzie ścieżka, ale wąska, ledwo widoczna i zdradliwa. Doszliśmy do wniosku, że lepiej nie ryzykować dalszego marszu w gęstniejącym mroku. Rozbiliśmy więc drugi obóz w Ścianie. W głowie kłębiły mi się myśli o krainie duchów, groźnych zarodnikach i kuszących czarownicach.
Odsunąłem je od siebie. Wchodząc w Ścianę, nie należy myśleć o tym, co się zostawiło za sobą, ani tym bardziej zamartwiać się tym, co przyniesie następny dzień. Podczas wspinaczki trzeba żyć chwilą.
Obozowaliśmy w małej ziemnej niszy w stromym wąwozie, które znalazł Kilarion, kiedy wysforował się przed wszystkich. Nagie zbocze Kosa Saag wznosiło się prawie pionowo szeregiem ostrych występów, znikając wysoko w ciemności. Na tych skalnych półkach zobaczyliśmy owłosione twarze gnomów, jasnookich małp, które wyśmiewały się z nas i ciskały garściami kamyków. Nie zwracaliśmy na nie uwagi.
Po drugiej stronie w niezmierzonej pustce migotały światła odległych wiosek. Skrajem obozowiska biegł sięgający do kolan skalny kołnierz, który stanowił rodzaj naturalnej bariery. Za nią była już tylko czerń. W rogu wąwozu płynął wartki strumień. Rosło nad nim kilka dziwnych drzew. Miały spiralne pnie, skręcone jak śruba, i sztywne, kanciaste liście. Z gałęzi zwisały wielkie, ciężkie, czerwonawe owoce. Były długie i pełne jak piersi karmiących matek, z małymi wypukłościami przypominającymi sutki. Gdzieniegdzie wyrastały niewielkie kępki fioletowawej trawy o ostrych źdźbłach.
Thuiman, Kilarion i Galii znaleźli parę kawałków suchego drewna i rozniecili ognisko. Reszta przygotowała miejsca do spania. Byliśmy wygłodniali, gdyż nie chcieliśmy w krainie duchów robić południowej przerwy na posiłek. Wyjęliśmy ser, suszone mięso i kilka dzbanków wina. Zobaczyłem, że Marsiel z Domu Ogrodników zerka z zainteresowaniem na piersiaste owoce.
— Jak sądzisz? Można jej jeść? — zawołałem do niej.
— Kto wie? Nigdy takich nie widziałam.
Zerwała jeden, zważyła w dłoni, ścisnęła i przecięła paznokciem lśniąca skórkę. Wyciekł czerwonawy sok. Wzruszyła ramionami. Przerzucając owoc z ręki do ręki, spojrzała na nas.
— Ktoś chce to spróbować? Spojrzeliśmy na siebie niezdecydowani.