Ostrzegano nas w trakcie szkolenia, że zapasów starczy nam tylko na kilka tygodni, a potem będziemy musieli sami zdobywać pożywienie. Pogodziliśmy się z koniecznością jedzenia nie znanych rzeczy. Jak mieliśmy jednak stwierdzić, które są jadalne, a które trujące?
— Daj mi to, Marsiel. Spróbuję — powiedział Traiben.
— Nie — zaprotestowałem od razu — zaczekaj. Nie rób tego, Traibenie.
— Ktoś musi — stwierdził. — Może ty chcesz?
— Cóż…
— Więc ja to zrobię.
— Boisz się, Poilarze? — zawołał Muurmut. — Czego? To tylko owoc!
I roześmiał się. Nie zaproponował jednak, że sam go spróbuje.
Stanąłem przed dylematem. Nie chciałem, żeby mój najlepszy przyjaciel zjadł trujący owoc i padł martwy na moich oczach. Sam jednak bałem się go ugryźć. Podobnie jak pozostali. Chcieliśmy żyć. Była to normalna ostrożność. Ale Traiben miał rację: ktoś musi spróbować. Skoro ja nie wyraziłem na to ochoty, on się odważył. Między ostrożnością a strachem jest cienka linia i właśnie wtedy ją przekroczyłem. Nie pamiętałem, żebym kiedykolwiek przedtem zachował się tak tchórzliwie.
Chory ze wstydu, obserwowałem, jak Traiben rozdziela owoc w miejscu, gdzie nacięła go Marsiel. Ugryzł kawałek pomarańczowego miąższu i przełknął bez wahania.
— Słodkie — stwierdził. — Dobre. Bardzo dobre. Wziął drugi kęs, potem trzeci i z zadowoleniem pokiwał głową.
— Daj mi trochę — poprosił Kilarion.
— I mnie — powiedział Thuiman.
— Nie, zaczekajcie! — krzyknąłem. — Skąd wiecie, że owoc jest bezpieczny? Przypuśćmy, że trucizna działa po godzinie albo dwóch? Musimy zaczekać, co będzie z Traibenem. Jeśli rano będzie się czuł dobrze, zjemy je na śniadanie.
Było trochę sarkania, ale wszyscy zgodzili się, że mówię rozsądnie.
Podszedłem do Traibena.
— To było szaleństwo. A gdybyś umarł na miejscu?
— Wtedy byłbym martwy. Ale nie jestem, prawda? I teraz zyskamy pewność, że owoc nadaje się do jedzenia, co może nam się przydać w dalszej podróży.
— Ale mogłeś umrzeć.
Rzucił mi wyrozumiałe spojrzenie, jakbym był chorowitym dzieckiem, którym trzeba się opiekować podczas ataku kolki.
— A gdyby zamiast mnie Chaliza spróbowała owocu i umarła albo Thissa czy Jaif? Byłoby lepiej?
— Dla ciebie tak.
— Dla mnie tak. Ale stanowimy grupę, Poilarze. Jesteśmy Czterdziestką. I mimo niebezpieczeństwa musimy na zmianę próbować nie znanych rzeczy, bo inaczej umrzemy z głodu. Wiesz, dlaczego to zrobiłem? Bo na mnie wypadła kolej. Spełniłem obowiązek i może minie dużo czasu, zanim znowu będę musiał zaryzykować, z czego jestem bardzo zadowolony. Gdybym się teraz wymigał, jak mógłbym oczekiwać, że inni podejmą za mnie ryzyko? Musimy myśleć o całej Czterdziestce, Poilarze, a nie tylko o sobie.
Poczułem się podwójnie zawstydzony. Aż skręcałem się w środku.
— Byłem głupi — przyznałem. — Stanowimy jedność. Jesteśmy zdani na siebie.
— Tak.
— Szkoda, że nie wziąłem od ciebie owocu. Uśmiechnął się szeroko.
— Ja nie żałuję. Masz jeszcze przed sobą próbę. Ja swoją już przeżyłem.
Najwyraźniej był z siebie zadowolony. Rozzłościło mnie to, zważywszy na to, jak się o niego martwiłem. On jednak zaryzykował, a ja nie. Miał powód do dumy.
Zapadła noc. Ochłodziło się, więc usiedliśmy, tuląc się do siebie wokół ogniska. Gdy zostały z niego tylko żarzące się węgle, udaliśmy się na spoczynek.
— Czy to jastrząb? — zapytała nagle Tenilda.
Staliśmy przy skalnym murku. Dziewczyna wskazała w stronę przepaści. Podążyłem wzrokiem za jej ramieniem i zobaczyłem unoszącego się w powietrzu dużego ptaka Podleciał bliżej, tak że prawie mogłem go dosięgnąć. Wyraźnie się nam przyglądał.
Wyglądał odpychająco. Miał okrągłe włochate ciało wielkości dziecięcego, potężne złote szpony, jasnożółty dziób w kształcie zakrzywionego noża i ogromne czerwone oczy. Bił mocno skrzydłami dłuższymi od ramienia człowieka. Z ich końców wyrastały kolce przypominające małe kościste palce. Poczułem drażniący zapach piżma, który wydobywał się z gęstego futra. Ptak utrzymywał się w miejscu. Gdyby nie ruch skrzydeł, można by pomyśleć, że zwisa z nieba na niewidocznym sznurze.
Od czasu do czasu widywałem jastrzębie krążące wysoko nad doliną i spadające na zdobycz, ale nigdy z tak bliskiej odległości. Nie miałem jednak wątpliwości, że tym paskudnym stworzeniem jest jastrząb. Wbrew wioskowym legendom nie wydawał się dość duży, by porwać dorosłego człowieka. Mimo to wyglądał niebezpiecznie, demonicznie i złowrogo. Stałem jak wryty, wpatrując się w niego z przedziwną fascynacją. A on gapił się na mnie z wyraźną ciekawością. Może przyleciał tylko na zwiady, a nie na polowanie?
— Cofnij się, Poilarze — odezwał się za mną jakiś głos. To był Kilarion. Podniósł kamień wielkości głowy i zamierzył się, żeby rzucić w ptaka. Usłyszałem, że nuci pieśń śmierci.
— Nie — krzyknąłem. — Nie rób tego!
Puścił moje słowa mimo uszu. Przepchnął się obok, podszedł do krawędzi, zamachnął się i cisnął kamieniem z ogromną siłą. Nie uwierzyłbym, że można rzucić tak daleko tak wielkim kawałkiem skały. Kamień poleciał krótkim łukiem i z głuchym odgłosem uderzył jastrzębia w brzuch. Ptak wydał z siebie przeszywający krzyk, tak głośny, że pewnie usłyszano go w wiosce, i zniknął, pikując w dół jak martwy. Jednak gdy zerknąłem w przepaść, zobaczyłem, że ożył i odleciał w noc. Wydawało mi się, że słyszę w oddali jego wściekły skrzek.
— Zabiłem go! — krzyknął Kilarion z dumą i wykonał triumfalny taniec.
— Nie jestem pewien — stwierdziłem ponuro. — On wróci. Z innymi. Powinieneś był zostawić go w spokoju.
— To zły ptak. Plugawe, ohydne ptaszysko.
— Tak czy inaczej niepotrzebnie to zrobiłeś — powiedziałem. — Kto wie, jakie kłopoty na nas ściągnąłeś?
Kilarion odparł coś drwiąco i odszedł bardzo zadowolony z siebie. Ja jednak niepokoiłem się. Odwołałem na bok Jaifa, Galii. Katha i jeszcze dwoje innych i zaproponowałem, by tej nocy wystawić warty po dwie osoby. To był dobry pomysł. Galii i Kath czuwali jako pierwsi, a ja położyłem się spać, przykazując im, żeby mnie obudzili, kiedy przyjdzie moja kolej. Wydawało mi się, że ledwo zasnąłem, kiedy Galii potrząsnęła mną brutalnie. Otworzyłem oczy i zobaczyłem nad sobą płonące czerwone oczy.
W górze zataczało kręgi pięć czy sześć jastrzębi… albo, co bardziej prawdopodobne, dziesięć czy dwadzieścia. Kto miał czas liczyć? W powietrzu aż się od nich roiło. Widziałem ich oczy, ostre dzioby i szpony, słyszałem łopot skrzydeł. Zerwaliśmy się, broniąc pałkami i kamieniami przed ich wściekłym atakiem. Dwa ptaszyska siedziały Kilarionowi na ramionach — wydawało się, że rozpoznały w nim tego, który rzucił kamieniem — i raz po raz uderzały w niego pazurami, biły skrzydłami, podczas gdy on starał się chwycić je za nogi. Ruszyłem mu na pomoc. Strąciłem pałką jednego jastrzębia. Pofrunął w górę, skrzecząc jak oszalały. Krążył, próbując spaść na mnie, ale gwałtownie wymachiwałem maczugą. Tymczasem Kilarion uwolnił się od drugiego ptaka. Widziałem, jak cisnął go na ziemię i postawił mu nogę na piersi. Z drugiej strony strumienia dobiegł krzyk kobiety. W migotliwym świetle księżyca zobaczyłem, jak Traiben chwyta jeden po drugim kamienie z leżącego przed nim stosu i celnie rzuca w bestie. Zauważyłem stojącą samotnie Hendy. Z głową odrzuconą do tyłu i dziwnie błyszczącymi oczami wymachiwała pałką, choć wokół niej nie było żadnych ptaków. Kath rozniecił ogień i rozdawał płonące pochodnie dla obrony przed napastnikami.