Выбрать главу

Atak skończył się tak nagle, jak się zaczął. Jeden z jastrzębi dał sygnał do odwrotu — zgrzytliwy krzyk, który odbił się echem od Ściany, jak wysoki dźwięk galimondu — i wszystkie natychmiast odleciały z głośnym łopotem skrzydeł. Któryś porwał pęto kiełbasy leżące przy ognisku. Przez chwilę widzieliśmy całe stado na tle oblanego księżycowym światłem nieba. Został tylko ten, którego rozdeptał Kilarion. Marsiel kopnęła cielsko z okrzykiem obrzydzenia, a Thuiman zepchnął je do przepaści. W zapadłej nagle ciszy wyraźnie było słychać nasze ciężkie oddechy. Choć atak trwał krótko, zaskoczyła nas jego gwałtowność. Ściana dała nam ostrzeżenie, przedsmak czekających nas okropności.

— Są ranni? — zapytałem.

Prawie wszyscy byli mniej lub bardziej poszkodowani. Najgorzej dostało się Fesild z Winiarzy. Na zalanym krwią policzku miała długą ranę, która biegła aż do oka, i drugą, bardzo głęboką, na lewym ramieniu. Zajął się nią Kreod, jeden z trzech Uzdrowicieli. Kilarion również był mocno poturbowany, ale zbył to śmiechem. Talbol miał rozorane ramię, Gazin Żongler czerwoną sieć zadrapań na plecach, Gryncindil poszarpaną dłoń. Opatrywanie trwało do świtu. Ja sam byłem solidnie posiniaczony razami skrzydeł.

Traiben policzył nas i zameldował, że są wszyscy. Ptaszyska nikogo nie porwały. — Jedyną stratą było pęto kiełbasy. Tak więc opowieści o tym, że jastrzębie porywają nieostrożnych Pielgrzymów ze szlaku i pożerają ich w gniazdach, okazały się bajkami, co zawsze podejrzewałem. Te wstrętne bydlaki są na to za małe. Spodziewałem się jednak, że będziemy mieli z nimi jeszcze do czynienia w wyższych partiach góry.

Gdy naniebie pojawiło się czerwone światło Marilemmy, Kilarion ukucnął obok mnie i stwierdził niezwykle spokojnym tonem:

— Głupio zrobiłem, że rzuciłem kamieniem, prawda, Poilarze?

— Tak. Istotnie. Od razu ci to powiedziałem.

— Gdy zobaczyłem tego jastrzębia wiszącego w powietrzu, poczułem nienawiść. Chciałem go zabić, bo był taki paskudny.

— Dziwne, że jeszcze żyjesz, skoro masz ochotę zabijać wszystko, co jest brzydkie, Kilarionie. A może nigdy nie widziałeś siebie w lustrze?

— Nie wyśmiewaj się ze mnie. — Nadal mówił łagodnie. — Uważam, że to było głupie z mojej strony. Powinienem był ciebie posłuchać.

— Tak. Powinieneś.

— Zdaje się, że zawsze wszystko przewidujesz. Wiedziałeś, że jeśli uderzę tego jastrzębia, wróci z innymi i zaatakuje nas.

— Podejrzewałem, że tak może się stać.

— A wcześniej pogoniłeś mnie, kiedy chciałem zostać i zrobić Zmiany z tą dziewczyną-duchem. Wtedy także miałeś rację. Gdybym z nią poszedł, sam zostałbym duchem. Byłem za głupi, żeby to samemu zrozumieć.

Wpatrywał się ponuro w ziemię, rozgarniając palcem kamyki. Nigdy nie widziałem go tak przygnębionego. To był inny Kilarion: zatroskany, pogrążony w myślach.

Uśmiechnąłem się.

— Nie bądź dla siebie taki surowy, Kilarionie. Po prostu staraj się pomyśleć, zanim zaczniesz działać, zgoda? Unikniesz wielu kłopotów, jeśli nabierzesz takiego zwyczaju.

Nadal miał spuszczony wzrok i bawił się kamykami.

— Wiesz, byłem pewien, że ty zostaniesz przywódcą naszej Czterdziestki — stwierdził ze smutkiem. — Jestem najsilniejszy, najwytrzymalszy i umiem budować różne rzeczy, ale nie jestem dość bystry, by dowodzić, prawda? Przywództwo musi należeć do kogoś takiego jak ty. Traiben jest nawet bystrzejszy od ciebie, ale nie jest przywódcą. Ani Muurmut, choć się za niego uważa. Od tej pory będę cię we wszystkim słuchał. A jeśli zobaczysz, że robię coś głupiego, powiedz mi cicho do ucha: „jastrzębie, Kilarionie” albo: „duchy”, żeby mi przypomnieć. Zrobisz to dla mnie, Poilarze?

— Oczywiście, jeśli tego chcesz.

Spojrzał na mnie. W jego oczach dostrzegłem niemal uwielbienie. To było krepujące. Uśmiechnąłem się szeroko, poklepałem go po ramieniu i powiedziałem, że bardzo go potrzebujemy. W głębi duszy czułem ulgę. Człowiek, który się przyznaje do swojej głupoty, jest znacznie mniej niebezpieczny dla swoich towarzyszy. Może wbrew moim obawom Kilarion nie sprawi wielu kłopotów? Przynajmniej przez jakiś czas będę miał na niego wpływ, i będę mógł bronić wszystkich przed skutkami jego bezrozumności.

Umyliśmy się w zimnym strumyku i zjedliśmy śniadanie składające się z chleba i księżycowego mleka. Trzeba było pomagać najmocniej poranionym przez jastrzębie. Ponieważ Traiben nie umarł w nocy ani nie narzekał na samopoczucie, zjedliśmy trochę owoców — były zimne, słodkie i delikatne — po czym zapakowaliśmy do plecaków tyle, ile się zmieściło. Następnie zwinęliśmy obóz.

Jar okazał się węższy w górnej części i po kolejnych stu krokach skończył się niespodziewanie nagą pionową skałą. Kilarion, który nie dotarł tutaj, kiedy poprzedniego wieczoru znalazł to miejsce, był na siebie wściekły. Pluł, skakał i tupał jak pogryziony przez rój palibozów.

— Zaczekajcie — powiedział. — Wszyscy tutaj zaczekajcie. I pobiegł w stronę wejścia do wąwozu, zrzucając po drodze plecak.

Zobaczyłem go parę minut później, jak spogląda w dół i kiwa na nas z jednego z wąskich występów, z których o zmierzchu wyśmiewały się z nas małpy. Znalazł ścieżkę. Zawróciliśmy i poszliśmy jego śladami. Czekał na początku skalnego rumowiska, które prowadziło w dół zamiast w górę. Jaki impuls kazał mu wybrać tę drogę? Wyglądała zniechęcająco. Okazała się jednak właściwa. Kilarion promieniał z zadowolenia, pokazując, jak okrążyć mały komin wytyczający początek trasy. Spojrzał na mnie, szukając aprobaty, jakby mówił: „Widzisz? A widzisz? Jestem mimo wszystko dobry!” — Skinąłem mu głową. Zasłużył sobie na pochwałę.

Małpy pojawiły się koło południa. Pędziły mocno zerodowanymi różowymi półkami skalnymi tuż nad naszym szlakiem. Jedną ręką chwytały się skał i wychylały mocno, trajkocząc szyderczo lub obrzucając nas kamieniami, a nawet własnymi jasno-żółtymi odchodami. Jeden z takich pocisków trafił Kilariona w ramię rozorane szponami jastrzębi. Kilarion wydał z siebie ryk wściekłości, chwycił ostry odłamek skały i zamachnął się. Zatrzymał się jednak w pół ruchu i spojrzał na mnie z głupim uśmiechem, jakby pytał o pozwolenie.

Uśmiechnąłem się i skinąłem głową. Rzucił kamieniem, lecz chybił. Małpa zaśmiała się dziko i obsypała go garścią żwiru. Kilarion syknął, zaklął i rzucił następnym, równie niecelnie jak poprzednio. Po jakimś czasie małpy straciły zainteresowanie nami i już więcej ich nie zobaczyliśmy tego ranka.

Ścieżka skończyła się. Musieliśmy sami wyszukiwać drogę. Wdrapywaliśmy się na poszarpane rumowiska kamiennych bloków dwa razy wyższych od człowieka, przypominających schody dla gigantów. Trzeba było wspinać się na nie za pomocą lin i haków. Czasami przechodziliśmy przez połacie ostrego rumoszu skalnego. Widziałem, jak Traiben męczy się i sapie, pokonując zdradzieckie osypisko. Raz upadł, a ja przystanąłem obok niego, pomogłem mu wstać i zaczekałem, aż odzyska oddech. Prowadziłem go do chwili, kiedy mógł iść o własnych siłach.

Przeważnie jednak wspinaczka była łatwiejsza niż się spodziewaliśmy, ponieważ to, co z dołu wyglądało jak pionowa ściana, okazywało się w rzeczywistości serią szerokich kamiennych płyt, które wprawdzie wznosiły się stromo, ale nie tak ostro, jak się wydawało z daleka. Poszczególne płyty pokonywaliśmy wytężonym marszem.

Nie chcę, byście myśleli, że nie sprawiało nam to trudności. Szlak, którym mogliśmy się posuwać naprzód nie używając lin, stanowiła zerodowana skała, krucha i żwirowata podobnie jak cała powierzchnia Kosa Saag, tak że ciągle ślizgaliśmy się i potykaliśmy, ryzykując skręceniem kostek. Dźwigaliśmy ciężkie plecaki, a słońce świeciło mocno. Gorący blask Ekmeliosa oślepiał, palił twarze i karki i zamieniał skalne płyty w lśniące lustra. Smażyliśmy się w żarze, zamiast dusić się jak na nizinie. Przyzwyczailiśmy się do innego rodzaju upału i tęskniliśmy za nim. Tutaj nie było ciepłej gęstej mgły, która chroniłaby nas przed furią białego słońca, żadnych łagodnych wilgotnych mgieł. Parny świat naszej wioski został daleko w dole.