Powietrze było na tej wysokości przejrzyste, lecz mniej ożywcze: suche, ostre, rzadkie. Musieliśmy oddychać dwa razy głębiej niż zwykle, żeby napełnić płuca. Bolały nas głowy, a gardła i nosy mieliśmy wysuszone i podrażnione. Stopniowo przyzwyczajaliśmy się do rozrzedzonego powietrza. Czułem zachodzące we mnie drobne zmiany: wydłużanie się przerw między oddechami, zwiększenie pojemności płuc, żywsze krążenie krwi. Skutecznie przystosowywałem się do nowego otoczenia. Nigdy wcześniej nie zdawałem sobie sprawy, jak upajające jest powietrze na nizinach. Było jak mocne wino w porównaniu z ostrym powietrzem górskim.
Z kolei woda była tutaj znacznie czyściejsza i lepsza niż w wiosce. Zawsze chłodna i świeża, miała magiczną klarowność. Niestety, na zboczach rzadko trafiały się strumienie i źródełka. Gdy je znajdowaliśmy, zrzucaliśmy plecaki i piliśmy łapczywie. Na koniec napełnialiśmy bukłaki, bo nigdy nie wiedzieliśmy, kiedy napotykamy następny zdrój.
Już nie widzieliśmy rodzinnych stron. Wszystko w dole spowijała gęsta biała mgła, jakby ktoś przykrył naszą dolinę białym futrem. Od czasu do czasu pokrywa rozrywała się, dając nam na chwilę widok na zieleń, ale nie mogliśmy rozpoznać żadnych szczegółów. Szliśmy wciąż w górę i w górę.
Kosa Saag była całym naszym wszechświatem. Przekonaliśmy się, że Ściana nie jest jedną górą, lecz wieloma górami, morzem gór a każda wyrasta z grzbietów innych, podobnie jak fale na wzburzonych wodach. Nie mieliśmy pojęcia, gdzie znajduje się wierzchołek. Czasami wydawało się, że już doszliśmy do najwyższego punktu, gdyż widzieliśmy nad nim czyste niebo. Myliliśmy się jednak, ponieważ zawsze okazywało się, że dalej wznoszą się kolejne wierzchołki. Spoglądając w górę, widzieliśmy tylko nieskończoną gmatwaninę różowych skał: iglic, półek, ścian, kominów. Wyglądały jak schody do Nieba. Nie było żadnego wierzchołka, tylko nie kończąca się góra, na którą wspinaliśmy się jak cierpliwe mrówki.
8
Od samego początku Pielgrzymki wchodziliśmy po zewnętrznej krawędzi Ściany, idąc wąwozami, ścieżkami i występami by ominąć diretissime. Nie miałem trudności z wyborem codziennej trasy. Istniała tylko jedna droga wijąca się w górę po zboczu Ściany. Dotarliśmy jednak do miejsca, gdzie wyrosła przed nami niebotyczna przewieszka. Przyglądaliśmy się jej przez dłuższy czas, bo nikt nie wiedział, jak pokonać przeszkodę. Nie można było jej ominąć, a wdrapanie się na nią wydawało się nie do pomyślenia.
W końcu wybraliśmy jedyną możliwą drogę. Skręciliśmy na wschód, w wewnętrzną dolinę Kosa Saag i rozbiliśmy obóz w czymś w rodzaju lasu, chłodnego i cienistego. Mówię „coś w rodzaju lasu”, ponieważ rosnące tam rośliny, choć wysokie jak drzewa, były niepodobne do żadnych drzew, które znaliśmy z nizin. Przypominały raczej gigantyczne źdźbła traw lub zrośnięte kępy trawy, gdyż każdy pień się składał się z kilkunastu cienkich, wąskich łodyg wyrastających ze wspólnej podstawy.
Na całej długości z ostrych boków sterczały zamiast liści pędy w kształcie klinów, które wyglądały jak żeleźca toporków.
Dotykając tych drzew, czuło się mrowienie. Po chwili skóra zaczynała palić.
Na odroślach siedziały po dwa lub trzy małe ptaszki nie znanego gatunku. Miały okrągłe i pulchne ciałka, śmiesznie małe czerwone nóżki ledwo widoczne pod brzuszkami i krótkie słabe skrzydła, tak że mogły tylko przefruwać z jednego pędu na drugi. Trudno sobie wyobrazić ptaki bardziej różniące się od strasznych jastrzębi. Nie należało jednak lekceważyć sobie tych komicznych stworzeń, gdyż miały dzikie, niesamowicie białe oczy płonące jak miniaturowe słońca. Czaiła się w nich nienawiść i ukryta groźba. I rzeczywiście, kiedy Gazin Żongler stanął pod którymś drzewem i rozbawiony wyglądem ptaszków zawołał coś do nich ze śmiechem, opluły go kleistą śliną. Gazin zawył z bólu i rzucił się do strumienia, płynącego przez środek lasu.
Woda w strumieniu była czerwona jak krew. Bałem się o Gazina. Wyskoczył z niej na szczęście bez szwanku, pocierając ręce i pierś w miejscach, gdzie dotknęła go plwocina ptaków. Całą skórę miał pokrytą bąblami i pręgami. Po tym wydarzeniu trzymaliśmy się z daleka od drzew.
Ponieważ czułem się tu nieswojo, poprosiłem Thissę Czarownicę, żeby przed rozbiciem obozu rzuciła czar chroniący przed niebezpieczeństwem. Dotychczas spędzaliśmy noce w odosobnionych miejscach łatwych do obrony, ale na tym płaskim odkrytym terenie byliśmy zdani na łaskę mieszkańców Ściany.
— Potrzebuję jakiejś rzeczy Gazina, bo on pierwszy tutaj ucierpiał — oznajmiła.
Gazin dał jej jedną ze swoich piłeczek do żonglowania. Thissa narysowała na niej palcem jakiś magiczny znak, zakopała ją w miękkiej ziemi obok strumienia i położyła się, przyciskając do niej policzek. Następnie wyrecytowała zaklęcie zapewniające bezpieczeństwo podróżnym. Jest to długie i skomplikowane zaklęcie wymagające wiele energii od Czarownicy, ponieważ musi ona tchnąć odrobinę swojej duszy w duszę miejsca, na które rzuca urok. Zauważyłem, że burtszynowe oczy Thissy tracą blask, a smukłe ciało wiotczeje z wyczerpania. Dawała z siebie wszystko, żeby zapewnić nam bezpieczeństwo.
Wiedziałem, że to będzie dobre zaklęcie. Wierzyłem w moc Thissy od czasu, kiedy podczas trzeciego roku szkolenia zacząłem się bać, że nie zostanę wybrany na Pielgrzymkę. Poszedłem do jej sklepu, by poprosić ją o rzucenie uroku, który mi zapewni sukces. Z pewnością miała wielki udział w tym, że mnie wybrano. Czułem się pewniej, wiedząc, że mamy wśród nas Czarownicę o takich zdolnościach.
Rozłożyliśmy śpiwory na otwartym terenie, z dala od dziwnych drzew i niesympatycznych ptaszków. Stum i Narril jako pierwsi objęli wartę na wypadek, gdyby w nocy zjawiły się małpy, jastrzębie albo inne niebezpieczne stworzenia. Min Skrybę i Aminteer Tkaczkę wyznaczyłem na drugą zmianę.
Gwiazdy świeciły w przejrzystym chłodnym powietrzu niezwykle jasnym i ostrym blaskiem. Ktoś zaczął wymieniać ich nazwy: Ysod, Selinune, Myaul. Naxa Skryba roześmiał się cicho.
— Te gwiazdy to zły omen — powiedział. — Ysod rozbija inne i pożera. Myaul zjada swoje własne światy. Światło Selinune krzyczy.
— Oszczędź swojej mądrości na inne czasy, Naxa — odezwał się kobiecy głos Fesild albo Gryncindil. — Nie strasz nas głupimi opowieściami, kiedy próbujemy zasnąć.
— I jest wśród nich Hyle — kontynuował Naxa nie zbity z tropu. W jego naturze leżało popisywanie się wiadomościami. Skrybowie są pod tym względem jeszcze gorsi od Uczonych, ponieważ zdobywają wiedzę, kopiując ich teksty, i aż się palą, żeby zrobić wrażenie na innych. — Hyle to najgorsza gwiazda-demon. Cóż, mógłbym wam opowiedzieć parę historii o Hyle…
— Dobranoc, Naxa.
— Bogowie spacerowali wśród gwiazd — nie rezygnował Naxa — i zbliżyli się do Hyle, a Kreshe wyciągnął rękę…
— Zaraz ja wyciągnę rękę i rozwalę ci łeb — odezwał się nowy głos. To był Kilarion. — Zamknij się i daj nam spać, dobrze?