Выбрать главу

Tym razem Naxa ustąpił. Tej nocy już nie było mowy o gwiazdach-demonach.

Wkrótce zasnąłem. Niedługo potem poczułem, że ktoś kładzie się przy mnie.

— Przytul mnie, Poilarze. Zimno mi. Cała drżę.

To była Thissa. Rzucanie czaru osłabiło ją chyba bardziej niż się spodziewała Cała się trzęsła. Wziąłem ją w ramiona i prawie natychmiast byłem gotowy do robienia Zmian, ponieważ tak długo się bez nich obywałem. W miłości jest osłoda, jest jedność i harmonia, przechodzenie jaźni do wyższej rzeczywistości. W chwilach strachu albo wielkiego napięcia w naturalny sposób zwracamy się ku sobie i wchodzimy w stan seksualnej gotowości. Stało się to bez udziału mojej woli. Nawet tego nie chciałem. Poczułem znajome poruszenie w dole brzucha, kiedy moja męskość budziła się z uśpienia.

Thissa również to poczuła.

— Proszę, nie teraz. Jestem taka zmęczona, Poilarze — powiedziała cicho.

Zrozumiałem. Nie przyszła do mnie po Zmiany. Ta kobieta, jak wiele Czarownic, była samowystarczalna. Z trudem wróciłem do stanu bezpłciowości. Nie potrafiłem jednak odzyskać kontroli nad ciałem. Thissa nie miała teraz piersi i wiedziałem, że jeśli jej dotknę między udami, nie znajdę czekającego na mnie otworu. Była całkowicie bezpłciowa i zamierzała pozostać w tym stanie. Musiałem uszanować jej decyzję. Walczyłem o odzyskanie samokontroli i wreszcie mi się to udało. Leżeliśmy bez ruchu. Położyła mi głowę na piersi, splotła nogi z moimi. Szlochała ze zmęczenia, ale był to cichy, łagodny płacz.

— Ktoś jutro umrze — odezwała się po chwili.

— Co takiego? Jesteś pewna?

— Zobaczyłam to w ogniu.

— Wiesz, kto to będzie? — spytałem po chwili milczenia.

— Nie. Oczywiście, że nie.

— A w jaki sposób?

— Nie wiem — odparła. — Ogień był zbyt słaby, a ja jestem zbyt zmęczona, żeby go znowu rozniecić.

— Dopiero zaczęliśmy wspinaczkę. Za wcześnie na śmierć.

— Śmierć przychodzi, kiedy chce. Ta będzie jedną z wielu. Nie odzywałem się przez dłuższy czas.

— Jak myślisz, czy to będę ja?

— Nie. Nie ty.

— Jesteś tego pewna, prawda?

— Jest w tobie zbyt wiele życia, Poilarze.

— Aha.

— Ale to będzie któryś z mężczyzn. — Jaif? Dorn? Talbol?

Położyła mi dłoń na ustach.

— Mówiłam ci, że nie zobaczyłam tego wyraźnie. Jeden z mężczyzn. Teraz śpijmy, Poilarze. Przytul mnie. Trzymaj mocno. Jest mi tak zimno.

Objąłem ją. Po jakimś czasie opuściło ją napięcie. Zasnęła. Ja jednak czuwałem, myśląc o śmierci, która się do nas zbliżała. Może bogowie wybrali Muurmuta. Nie opłakiwałbym go. A jeśli to będzie Traiben, pomimo ciekawości świata i żądzy zrozumienia wielu rzeczy? Nie potrafiłbym znieść śmierci Traibena. Potem pomyślałem o innych. Leżałem bezsennie przez wiele godzin albo tak mi się wydawało. Gwiazdy świeciły coraz jaśniej. Bałem się ich. Demonicznych gwiazd śmierci. Ysod, Myaul, Selinune, Hyle. Drżałem w ich ostrym blasku.

Wtedy obudziła się Thissa.

— Możesz to zrobić, jeśli chcesz — powiedziała cicho, innym głosem niż wcześniej.

Stała się w pełni kobietą. Jej smukłe ciało o gładkiej skórze i delikatnych kościach zaokrągliło się teraz, zrobiło się pełniejsze, bardziej kobiece. Poczułem miękkie krągłe piersi. Moja ręka ześliznęła się w dół i znalazła otwór, wilgotny, ciepły, pulsujący.

Czy robiła to z uprzejmości? Była zupełnie wyczerpana, a poza tym z dawnych lat wiedziałem, że nie przepada za kochaniem się. A może mnie okłamała i to ja mam jutro umrzeć, a ona w ten sposób żegna się ze mną, zostawiając ciepłe wspomnienie? Ta myśl mnie zasmuciła. Omal nie straciłem ochoty na wszystko. Omal. Jednak pożądanie okazało się silniejsze niż strach. Thissa otworzyła się dla mnie i nasze ciała się połączyły. Choć jak zawsze czułem emanującą z niej dziwną obcość, coś jakby pulsowanie czy mrowienie — takie jak wtedy, gdy otrze się o was w wodzie pewna ryba — bardzo szybko dała mi rozkosz.

— To nie ty umrzesz, Poilarze. Jestem tego pewna — powiedziała potem.

Czyżby czytała w moich myślach?

Nie, nawet Czarownice nie potrafią tego robić. Z wyjątkiem tych, które są jednocześnie santanillami, a jest ich bardzo niewiele.

Leżałem rozbudzony jeszcze przez jakiś czas, wpatrując się w Hyle i Selinune. Potem jeden z księżyców, chyba Tibios, pojawił się na niebie i jego blask przyćmił niesamowite światło gwiazd, za co byłem mu wdzięczny. Zamknąłem oczy i zapadłem w niespokojny sen. Gdy się obudziłem, wszyscy już krzątali się po obozie. Thissa uśmiechnęła się do mnie nieśmiało znad strumienia. Zorientowałem się, że nie chcieli mnie budzić. Powoli nabierałem pewności, że to ja mam umrzeć tego dnia, a wszyscy o tym wiedzą i dlatego pozwolili mi spać. Oczywiście stało się inaczej.

Śmierć — pierwsza śmierć na Kosa Saag — przyszła niespodziewanie. Zbliżało się południe. Już daleko odeszliśmy od obozowiska z poprzedniej nocy. Znajdowaliśmy się na wąskim plateau ograniczonym z jednej strony przez coś, co wyglądało jak jezioro smoły, a z drugiej przez strome zbocze Ściany. Dzień był bardzo ciepły. Ekmełios świecił nam prosto w twarze i nie mogliśmy si? przed nim schować. Miejscami ziemia popękała i ze szczelin wydobywały się wąskie słupy żółtego i zielonego światła, jakby gazu błotnego. Powietrze w tych miejscach miało ciężki oleisty zapach. Niektóre z tych małych światełek uwalniały się z ziemi i wędrowały po okolicy jak duchy. Trzymaliśmy się od nich z daleka.

Kiedy przechodziliśmy przez zagajnik niskich woskowatych drzew z gęstymi koronami lśniących białych liści, nagle jakby spod ziemi z krzykiem i jazgotem pojawiło się stado małp. Zaczęły obrzucać nas kamykami, skałami, grudkami błota, wszystkim, co nawinęło się im w sękate łapy.

Małpy wyglądały jak okrutne karykatury ludzi. Sięgały nam do kolan, były zdeformowane, owłosione i szkaradne. Ręce i nogi miały krzywe i krótkie, nosy płaskie i ogromne, oczy wielkie, a stopy zwrócone na zewnątrz. Z pysków wystawały żółte kły. Przysadziste ciała pokrywało czerwonawe futro, a jego kępki sterczały im jak brody. Nic dziwnego, że nas tak nienawidziły i dokuczały nam. Byliśmy tacy, jakimi one chciałyby być, gdyby bogowie nie uczynili ich brzydkimi.

Z daleka były tylko dokuczliwe, ale z odległości dwudziestu czy trzydziestu kroków stawały się niebezpieczne. Ich pociski spadały na nas gęstą chmurą. Wszyscy mieliśmy rany i siniaki. Urok bezpieczeństwa, który rzuciła na nas Thissa w lesie, stracił tutaj moc. Krzyczeliśmy na małpy z całych sił, a Narril i Thuiman wyciągnęli liny z plecaków i zaczęli trzaskać nimi jak batami, żeby je odstraszyć. Poskutkowało na jakiś czas. Kiedy przekonały się, że liny nie robią im żadnej krzywdy, stały się jeszcze bardziej hałaśliwe i nieznośne.

Wielka miękka gruda tłustego błota trafiła Stappa z Domu Sędziów z twarz. Ogłuszony, zaczął kaszleć i dławić się, wycierając oczy, usta i nos. Ledwo mógł oddychać i wtedy trafiła go druga kula, jeszcze luźniejsza, która rozprysnęła się na całej twarzy i piersi.

Wprawiło go to we wściekłość. Stapp zawsze były porywczy. Zobaczyłem, że prycha i wypluwa błoto. Następnie wrzasnął dziko, chwycił pałkę i z furią ruszył przed siebie, wymachując nią na prawo i lewo. Wystraszone jego szalonym atakiem małpy cofnęły się trochę. Ścigał je, wywijając maczugą, a one odsuwały się na skraj jeziora smoły. Zawołałem, żeby wrócił, bo za bardzo się od nas oddala, ale Stappowi nic nie było w stanie przemówić do rozsądku, kiedy wpadał w szał.

Wtedy ruszył za nim Kilarion. W pierwszej chwili pomyślałem, że pozazdrościł Stappowi zabawy i również chce włączyć się do walki. Jednak nie. Tym razem Kilarion zamierzał uratować go przed nierozważnym czynem.