Выбрать главу

— Wracaj, wracaj, zabiją cię — zawołał.

Wyrwał z ziemi woskowate drzewko i zaczął wymachiwać nim jak miotłą, zgarniając małpy z drogi jak śmieci. Jedna po drugiej szybowały w powietrze i spadały kilkanaście kroków dalej.

Jeśli chodzi o Stappa, pomoc nadeszła za późno. W jednej chwili stał nad brzegiem jeziorka, z wściekłością tłukąc małpy maczugą, a w następnej jedno ze zwierząt skoczyło mu z boku na plecy i przeciągnęło ostrymi pazurami po gardle. Trysnęła struga ciemnej krwi. Stapp zachwiał się i upadł. Wylądował twarzą w czarnym smołowatym jeziorze i wolno się zanurzył, a wokół niego pojawiły się bąbelki krwi.

— Stapp! — wrzasnął Kilarion i wyciągnął w jego stronę drzewko. — Złap się drzewa, Stapp! Złap je!

Stapp ani nie drgnął. W ciągu paru chwil wyciekła z niego cała krew i leżał teraz martwy w gęstej smole. Kilarion, stojący nad brzegiem, uderzył koroną drzewa o ziemię z tępej wściekłości i zawył z gniewu i żalu.

Nie było łatwo wydobyć Stappa. Smoła trzymała go jak klej, a nie odważyliśmy się do niej wejść, żeby go wyciągnąć hakami. Malti Uzdrowiciel i Min Skryba odmówili krótką modlitwę z Księgi Śmierci, a Jaif zaśpiewał pieśń pogrzebową, podczas gdy Tenilda grała na fujarce. Jeśli chodzi o słowa, które należy wypowiedzieć, kiedy umiera ktoś z Domu Sędziów, nie mogliśmy sobie ich przypomnieć, gdyż Stapp był wśród nas jedynym Sędzią, ale zastąpiliśmy je innymi. Następnie pochowaliśmy go pod wysokim kopcem z głazów i ruszyliśmy dalej.

— Cóż — stwierdził Kath — i tak był zbyt porywczy i zapalczywy, by zostać dobrym Sędzią.

Kiedy obejrzałem się, na kopcu Stappa tańczyło kilka małych żółtych i zielonych światełek.

Skierowaliśmy się w stronę krawędzi Ściany, gdyż znajdował się tam rodzaj naturalnej rampy, podczas gdy w głębi góra wznosiła się połyskującą, zapierającą dech w piersiach płaszczyzną, która napełniała nasze serca strachem. Przez wiele dni szliśmy tą pochyłością. W niektórych miejscach biegła stromo, w innych płasko, a w jeszcze innych nawet opadała, aż obawialiśmy się, że po tylu ciężkich dniach podróży odkryliśmy jedynie drogę prowadzącą w dół na drugą stronę Kosa Saag do jakiejś nieprzyjaznej wioski na nie znanym terytorium. Potem znowu zaczęliśmy iść pod górę, nadal trzymając się brzegu Ściany.

Wysoko nad głęboką przepaścią rozpościerającą się tuż przy trasie naszego marszu unosiły się w prądach powietrza dziwne skrzydlate stworzenia. Ale nie jastrzębie. Miały upierzone skrzydła Były ogromne, większe od jastrzębi, wielkie jak okrągłe domy. Latały zbyt wysoko, żebyśmy mogli to ocenić. Otwarta przestrzeń nie dawała żadnego punktu odniesienia. Widzieliśmy je na tle jasnego nieba, jak szybowały w podmuchach wiatru. Od czasu do czasu któreś raptownie spadało jak kamień, zatrzymywało się w pół drogi, wzbijało znowu, jakby szukało zdobyczy, w końcu pędziło w stronę Ściany, by porwać z niej jakąś nieszczęsną istotę. Był to przerażający widok. Na szczęście ptaki nigdy nie zlatywały do poziomu, na którym maszerowaliśmy. Zastanawialiśmy się, czy natkniemy się na nie wyżej. Czy nas zaatakują? Przerażała myśl, że w górze nie będzie bezpiecznego schronienia, że czekają nas kolejne próby, że Ściana zamierza nas pokonać. Przyszło mi do głowy, iż najlepiej byłoby skręcić w stronę jakiegoś osłoniętego płaskowyżu, gdzie nie polują groźne ptaszyska. Musieliśmy jednak iść tak, jak prowadziła droga, gdyż położone bliżej środka Ściany kominy i kanty były dla nas nie do przebycia.

Im wyżej wchodziliśmy, tym rozleglejszy widok się nam ukazywał. Świat był znacznie większy, niż sobie wyobrażałem. Ciągnął się aż po horyzont przez niezliczone mile. W przerwach między białymi chmurami widziałem rzeki, wzgórza i łąki, a za nimi kolejne rzeki, wzgórza i łąki, zielone połacie lasów z ciemnymi plamami wewnątrz, które zapewne były wioskami, tak odległymi, że prawdopodobnie nie dotarł do nich żaden z mieszkańców wiosek skupionych u podnóża Ściany. Może patrzyłem na miasto, gdzie mieszka Król. Próbowałem wyobrazić go sobie w pałacu, piszącego dekrety, które zostaną wysłane do odległych prowincji i zanim do nich dotrą, będą już przestarzałe.

Na samym skraju Świata zobaczyłem wyraźną szarą linię horyzontu, gdzie niebo schodziło i stykało się z lasem. Co to musi być za dziwne miejsce — pomyślałem. — Stopy są na ziemi, a głowa w chmurach!

Czy to możliwe, że zawędruję tam pewnego dnia i dowiem się, jak to jest? Przystanąłem w zadumie, starając się obliczyć, ile czasu może zabrać dojście na piechotę do miejsca, gdzie niebo łączy się z ziemią.

— Nigdy byś tam nie dotarł — powiedział Traiben — nawet gdybyś maszerował przez tysiące tysięcy żyć.

— Ale dlaczego? To prawda, że wydaje się to daleko, lecz nie aż tak bardzo.

Traiben roześmiał się.

— Maszerowałbyś wiecznie.

— Wyjaśnij mi to — zażądałem, czując że ogarnia mnie irytacja.

— Świat nie ma końca — odparł Traiben. — Możesz go obejść dokoła, a horyzont zawsze będzie leżał przed tobą.

— Jak to możliwe? Kiedy się dokądś idzie, wcześniej czy później dociera się do celu.

— Pomyśl, Poilarze. Pomyśl. Wyobraź sobie, że idziesz po wielkiej piłce. Piłka nie ma końca.

— Ale Świat ma — upierałem się gburowatym tonem. Traiben potrafił być denerwujący, kiedy zmuszał kogoś do myślenia Myślenie to dla niego zabawa, ale dla większości z nas duży wysiłek.

— Świat jest jak piłka. Popatrz tam, gdzie zakrzywia się w oddali.

Wytężyłem wzrok.

— Nie widzę.

— Popatrz uważniej.

— Czasami jesteś męczący, Traibenie.

— Nie wątpię w to.

— Każdy głupiec może ci powiedzieć, że Świat jest płaski.

— Każdy głupiec tak — odparł. — Masz rację. Mimo to mówienie nie uczyni go płaskim.

Spojrzałem w stronę horyzontu. Może ląd rzeczywiście trochę się tam zakrzywiał. Jednak to, co mówił Traiben, było bluźnierstwem i wzbudzało we mnie niepokój. Świat to łódź Kreshe płynąca po powierzchni Wielkiego Morza. Łodzie nigdy nie sanie okrągłe. Piłka może unosić się na wodzie, to prawda, ale Świat nie jest piłką. Mimo wszystko musiałem przyznać, że widzę lekkie zakrzywienie w pobliżu horyzontu.

Wzrok płata mi figle — wytłumaczyłem sobie. — Świat jest płaski jak dywan i ciągnie się aż do krawędzi, gdzie ląd styka się z Wielkim Morzem. Traiben jest zbyt inteligentny — stwierdziłem. — Czasami widzi rzeczy, których nie ma, i buduje dziwne teorie na ich temat, a potem traktuje cię protekcjonalnie, bo się z nim nie zgadzasz.

Wzruszyłem ramionami i zacząłem mówić o czymś innym. W przeciwnym razie mógłbym poczuć ochotę, żeby go strącić w przepaść, a tak w żadnym razie nie powinno się traktować najlepszego przyjaciela.

9

Zastanawialiśmy się, dlaczego nie widzimy żadnych śladów po tych, którzy w ciągu wieków musieli tedy iść przed nami; żadnych obozowisk, porozrzucanych śmieci, zgubionych narzędzi, grobów. Przecież nasza wioska wysyłała co roku Czterdziestkę przez więcej lat, niż ktokolwiek potrafiłby zliczyć, a zapewne nie byliśmy jedyną wioską u podnóża Ściany kultywującą zwyczaj Pielgrzymki. Wydawało się nam również, że jest niewiele możliwych tras do wyboru, że wszyscy, którzy we wcześniejszych latach wyruszyli z naszych Domów, musieli wybrać tę samą drogę co my. Gdzie wiec są ich ślady?