Stanowiło to świadectwo, jak niewiele wiedzieliśmy o tajemnicach Ściany. Nawet teraz, po spędzeniu wielu tygodni na Kosa Saag nie potrafiliśmy właściwie ocenić jej prawdziwych rozmiarów. Nadal myśleliśmy o niej z perspektywy drogi biegnącej z wioski i oznaczonej słupami milowymi Roshten, Ashten, Glay, Hespen, Sennt, którą wybiera rozsądna osoba jako jedyną na tej wysokości trasę prowadzącą w górę. Sądziliśmy, że obecna ścieżka jest jedynym logicznym przedłużeniem tej drogi i że wszyscy, co szli przed nami, musieli zrobić to samo. Nie braliśmy jednak pod uwagę, że nasz szlak ma się tak do Ściany jak kropla deszczu do potężnej rzeki. Za Hithiat wiejski trakt prowadził do Varhad, krainy duchów, ale istniały jeszcze inne, nad których wyborem nawet się nie zastanawialiśmy, a każdy z nich rozgałęział się na kilkanaście następnych biegnących przez zbocze Ściany, tworzących zawiły labirynt wewnętrznych dróżek. Było więc prawdopodobne, że dwie grupy Pielgrzymów nigdy nie wybierały tej samej trasy po pierwszych kilku dniach wspinaczki na Kosa Saag. Powinienem zapamiętać pożegnalne słowa Urillina, brata mojej matki, że Ściana to wszechświat. Zrozumiałem to jednak dopiero później.
Wkrótce jednak mieliśmy natrafić na ślady pozostawione przez tych, którzy przed nami podjęli się wejścia na Kosa Saag.
Wciągnęliśmy się w stały rytm marszu. Wstawaliśmy o świcie, kąpaliśmy się, jedliśmy śniadanie i wędrowaliśmy do południa. Potem znowu posiłek, trochę śpiewów, czas na odpoczynek i z powrotem na szlak aż do zapadnięcia zmroku i rozbicia obozu. Wchodziliśmy coraz wyżej, ale pod tak łagodnym kątem, że nabraliśmy fałszywego przekonania, iż dalsza podróż będzie przebiegała równie łatwo. Nawet Muurmut, zawsze skory do sprzeciwiania się każdej mojej decyzji, milczał. Przez większość dni pogoda była piękna. Panował przyjemny chłód. Czasami padało, zdarzały się nawet deszcze ze śniegiem, ale wytrzymawaliśmy to.
Od czasu do czasu słyszeliśmy w nocy wycia demonów czy też potworów dobiegające z nagich wzgórz nad nami. Było to przerażające, lecz wmawialiśmy sobie, że nic gorszego nie może nas spotkać z ich strony i że na nasz widok uciekną. Nie martwiła nas nawet świadomość, że wyczerpuje się żywność, którą zabraliśmy z wioski. Sami zdobywaliśmy pożywienie. Każdy z nas kolejno próbował dziwnych jagód i korzeni, podobnie jak to zrobił Traiben z owocami w kształcie piersi. Zdarzało się, iż ktoś chorował potem przez kilka godzin. W ten sposób zdobywaliśmy wiedzę, jakich rzeczy nie wolno jeść. Na ogół jednak nie mieliśmy kłopotów. Polowanie szło nam dobrze i co wieczór mieliśmy na kolację świeże mięso.
Skojarzyło się kilka par, ale szybko się rozpadły. Kilka razy kochałem się ze słodką Tenildą z Muzyków, ze Stum i jej przyjaciółką Min, a także z Marsiel Ogrodniczką. Chętnie zrobiłbym to znowu z Thissą, ale była jak zawsze nieśmiała i skrępowana, więc wolałem się do niej nie zbliżać. Tylko spoglądałem na nią tęsknie. Podobała mi się również ciemna, cicha Hendy, którą wykradziono z wioski i trzymano w Tipkeyn od dziesiątego do czternastego roku życia, więc była dla nas jak obca. Pożądałem jej bardzo i zdawałem sobie sprawę, że nie ja jeden. Rozmawiałem z nią kilka razy, ale przypominało to rozmowę z wiatrem. Hendy chodziła własnymi drogami, nie odzywała się do nikogo, rozbijała własne obozowisko z dała od naszego i chociaż czasami kusiło mnie, żeby do niej podejść w ciemności i przekonać się, czy mnie przyjmie, wiedziałem, czego mogę się spodziewać.
Galii, która dawno temu była moją kochanką, a teraz przyjaciółką, wszystko zauważyła.
— Powinieneś zostawić obie te kobiety w spokoju, Poilarze — oświadczyła pewnego popołudnia, kiedy maszerowaliśmy łatwym szlakiem.
— Jakie kobiety? — zapytałem.
— Thissę i Hendy.
— A, obserwowałaś mnie?
— Jednym okiem. Nie musiałam się wysilać. Śpij ze Stum, jeśli chcesz. Śpij z Tenildą. Ale nie z tamtymi dwiema.
— Tamte dwie to jedyne, które mnie naprawdę interesują, Galii.
Roześmiała się.
— Nawet ja ciebie kiedyś interesowałam.
— Kiedyś tak — przyznałem.
— A teraz jestem dla ciebie zbyt tłusta? Wolisz, zdaje się, smuklejsze kobiety.
Mówiła wesołym tonem, ale czułem, że kryje się za nim powaga.
— Kiedy byliśmy młodzi, uważałem, że jesteś piękna. Teraz też tak sądzę. Spędzę dzisiaj z tobą noc, jeśli chcesz, Galii. Zawsze jesteś moją drogą przyjaciółką.
— Przyjaciółką tak. Rozumiem cię. — Wzruszyła ramionami. Nie obrażała się łatwo w tych sprawach. — Jak sobie życzysz. Jednak jeśli chcesz się kochać, trzymaj się z daleka od tamtych dwóch. Nic z tego dobrego nie wyniknie. Thissa jest wrażliwa i łatwo ją urazić, a poza tym jest Czarownicą. Hendy jest taka dziwna. Wybierz Stum, Poilarze. To dobra kobieta. Silna jak ja.
— Ale zbyt prosta. I za bardzo przyjaźni się z Min. Myślę, że mnie rozumiesz. Przyjaźń między kobietami to dobra rzecz, ale mężczyzna czuje się nieswojo, kiedy podczas Zmian ona jest myślami przy przyjaciółce.
— Więc Tenilda. Piękna, inteligentna i ma dobre serce.
— Galii, przestań, proszę!
Rzeczywiście spędziłem z nią tę noc, gdyż nadal mi się podobała, nawet jeśli pożądanie już osłabło. Czułem się jak w towarzystwie ulubionej kuzynki albo siostry. Leżeliśmy razem, śmialiśmy się i opowiadaliśmy sobie historyjki z dawnych czasów, a potem spokojnie i leniwie zrobiliśmy Zmiany. Galii szybko zasnęła i zaczęła chrapać. Jej duże, ciepłe ciało dawało ukojenie, ale słowa nie pozwalały mi zapaść w sen. Według niej Thissa jest słaba i łatwo zrobić jej przykrość, a Hendy bardzo dziwna. Czy to właśnie mnie pociągało? Czyżby Galii miała rację, że powinienem o nich zapomnieć?
Gdy nabraliśmy pewności, że podróż na sam Wierzchołek będzie równie łatwa jak dotąd, dotarliśmy do miejsca, gdzie wszystkie szlaki najwyraźniej się kończyły. Zdarzało się to już wcześniej i w końcu znajdowaliśmy jakiś sposób, by obejść przeszkodę. Tym razem jednak wyglądało na to, że nie ma stąd dalszej drogi.
Szliśmy wschodnią stroną Ściany. Północny wiatr wiał nam prosto w twarz, a powietrze było czyste i świeże jak młode wino. Daleko w dole mogliśmy dostrzec srebrną linię, która musiała być gigantyczną rzeką wijącą się przez odległą niebieską dolinę, choć nam wydawała się nie szersza od włosa. Maszerowaliśmy szybkim krokiem, śpiewając radośnie. Późnym popołudniem ścieżka skręciła ostro na zachód i nagle znaleźliśmy się przed gigantycznym pęknięciem wcinającym się głęboko w Kosa Saag. Miało wiele mil szerokości, ciągnęło się z północy na południe i dalej na zachód, jak daleko sięgaliśmy wzrokiem, jakby od tego miejsca Ściana dzieliła się na dwie części.
Zatrzymaliśmy się zdumieni wspaniałością i ogromem tego, co ukazało się naszym oczom. Wszędzie widzieliśmy nowe szczyty, różowe skały z czarnymi żyłkami, całą armię szczytów różnej wielkości wznoszących się majestatycznie nad nami po obu stronach szczeliny. Zapalały się na nich błyskawice. Pierzaste chmury jak niebiańskie welony płynęły na południe chłostane potężną wichurą.
Nigdy nie widziałem takiego piękna. Cudowna muzyka wypełniła moją duszę. Musiałem walczyć o oddech. Co za wspaniały to był widok! Tak imponujący, że aż mnie przerażał. Wydawało się, że otwiera się tutaj niebo i przez okno z przyszłości wydostaje się dziwne światło. Byłem pewien, że to światło z innych dni, czasu biegnącego wstecz, wydarzeń z końca świata. Spacerowali tam bogowie. Słyszałem ich dudniące kroki. Zastanawiałem się, czy Pierwszy Wspinacz szedł tędy w swojej pionierskiej podróży, czy spoglądał na ten widok, który tak mnie oszołomił. Na pewno. Musiał go widzieć. I zainspirowany jego wspaniałością, kontynuował podróż do siedziby bogów. Podobnie jak ja. Podobnie jak ja.