Stałem wytrzeszczając oczy, pogrążony w nabożnym lęku.
— To Kraina Sobowtórów. Widzimy tylko jej światło, bo nie możemy zobaczyć samej krainy — powiedział do mnie Naxa.
— Sobowtórów?
— Naszych drugich ja, doskonałych i niezniszczalnych. Żyją w Drugim Świecie, który wisi na niebie do góry nogami i dotyka najwyższych rejonów Ściany. To wszystko jest opisane w Księdze Drugiego Świata.
— Nie znam tej księgi — stwierdziłem. — Musisz mi któregoś dnia więcej o niej powiedzieć.
— Dobrze.
Naxa rzucił mi irytujący uśmieszek. Wiedziałem, że nigdy więcej nie usłyszę od niego o Drugim Świecie. Przysiągłem sobie jednak, że dowiem się o nim z innego źródła.
Nie mogłem oderwać wzroku od wyniosłych szczytów. Wszędzie wokół widzieliśmy skalne iglice sięgające Nieba. Ze wszystkich stron sterczały w niebo niedostępne piramidy. Niektóre płonęły różowymi płomieniami zachodzącego Ekmeliosa. Inne, zapewne pokryte śniegiem, jaśniały taką bielą, że nie mogliśmy na nie długo patrzeć. Przepaście spinały jasne tęcze. Pod nami skalne siodła schodziły w ciemną bezdenną otchłań. Daleko w dole widzieliśmy wierzchołki gigantycznych czarnych drzew, które musiały być pięćdziesiąt razy wyższe od człowieka.
Gdy tak staliśmy, podziwiając te wszystkie wspaniałości, podszedł do mnie Dom Klown.
— Poilarze, ścieżka kończy się sto kroków przed nami — powiedział cicho.
— To nie jest chwila na żarty, Dom.
— Nie żartuję. Ścieżka opada w nicość. Właśnie to odkryłem. Nie ma stąd innej drogi.
Mówił prawdę. Nasz szlak biegnący skrajem urwiska zwężał się stopniowo, a w końcu znikał zupełnie. Poszedłem nim do samego końca. Przywarłem plecami do szorstkiej skały i z lękiem zerknąłem w smaganą wiatrem pustkę. Po jednej stronie miałem Ścianę, po drugiej przepaść. Pozostawał tylko jeden kierunek: ścieżka, którą przyszliśmy. Ugrzęźliśmy w skalnej pułapce. Straciliśmy wiele dni, a nawet tygodni. Doszedłem do wniosku, że nie mamy innego wyboru jak zawrócić i maszerować w dół, dopóki nie znajdziemy innego podejścia.
— Nie — powiedział Kilarion. — Wejdziemy w Ścianę.
— Co? — zapytałem. — Na górę?
Wszyscy zaśmiali się z pomysłu biednego Kilariona.
— Na górę — potwierdził. — To się da zrobić. Niedaleko stąd znajduje się miejsce, gdzie zbocze jest popękane i nierówne. Znajdziemy mnóstwo chwytów. Uda nam się.
Spojrzałem za siebie. Zobaczyłem nagą pionową skałę, która wznosiła się tak wysoko, że aż mnie zabolał kark. W popołudniowym cieniu dostrzegłem w górze kilka występów.
— Nikt tędy nie wejdzie, Kilarionie.
— Ja wejdę. Ty też. Wszyscy wejdziemy. Nie jest tak wysoko, jak się wydaje. Wejdę na górę i pokażę wam. A potem pójdziecie za mną. Inaczej będziemy musieli zawrócić do miejsca, gdzie zginął Stapp, zanim znajdziemy inną drogę. Wolę iść tędy, niż znowu zobaczyć grób Stappa.
Kilarion już nam udowodnił, że jest dobry w wyszukiwaniu szlaków, pokonywaniu Kosa Saag. Może i tym razem miał rację. Robiło się jednak zbyt późno, żeby tego dnia podejmować próbę.
— Zawrócimy, żeby znaleźć miejsce na obozowisko, i zostaniemy tam na noc. Rano ty i ja spróbujemy wejść na tę ścianę, Kilarionie — zaproponowałem.
— Wiem, że nam się uda.
— Wiesz, że tobie się uda. Ja chciałbym mieć pewność, czy pozostali dadzą radę.
Ruszyliśmy w gęstniejących ciemnościach, żeby poszukać dogodnego miejsca na obóz. W podnieceniu nikt wcześniej nie zauważył, że szlak robi się coraz węższy. Idąc teraz tą samą drogą, pomyślałem, że będziemy musieli dojść do poprzedniego obozowiska, co oznaczało wiele godzin ryzykownego marszu po nocy. Okazało się jednak inaczej. Odpowiednie miejsce na obóz, którego nie zauważyliśmy wcześniej, leżało zaledwie godzinę marszu od końca szlaku, obok małego strumyka. Rozbiliśmy się na niewielkim terenie, słuchając poświstów wiatru.
Rano Kilarion i ja wyruszyliśmy razem, by spróbować wspinaczki.
Obaj dźwigaliśmy pełne plecaki. Inaczej sprawdzian byłby bez sensu. Kilarion miał wybrać miejsce, od którego mieliśmy zacząć. Chodził po szlaku w tę i z powrotem przez prawie godzinę, zanim się na nie zdecydował.
— Tutaj — oświadczył wreszcie.
Spojrzałem w górę. Ściana wydawała się gładka i całkiem pionowa.
— Stąd sączy się woda — wyjaśnił. — Widzisz? W skale będą pęknięcia.
Wyjęliśmy liny i opasaliśmy się nimi. Potem odwróciliśmy się do siebie plecami, żeby przystosować lewe dłonie do wspinaczki. Jak większość mężczyzn, nie lubię dokonywać żadnych zmian kształtu w obecności obcej osoby mojej płci. Wyglądało na to, że podobnie jest z Kilarionem. Kiedy odwróciliśmy się znowu do siebie, wysunęliśmy przyssawki. Zobaczyłem, że Kilarion zerka na moją chromą nogę, jakby się zastanawiał, dlaczego nic z nią nie zrobiłem. Nie powiedział jednak tego. Spojrzałem na niego hardo, dając mu do zrozumienia, że nie mogę zmienić nogi i że w żadnym razie nie będzie mi przeszkadzała. Sięgnąłem do plecaka, gdzie trzymałem małego bożka Sandu Sando, którym Streltsa rzuciła we mnie w dniu Wymarszu, i potarłem go dwa razy na szczęście.
— Gotowy? — zapytał.
Wbił hak w skałę, podciągnął się i zaczął się wspinać po gładkiej pionowej ścianie.
Kiedy łącząca nas lina naprężyła się, ruszyłem za nim. W czasie lat szkolenia wspinałem się na wiele skalnych ścian, ale nigdy na taką jak ta. Powiedziałem sobie jednak, że zamiast myśleć o czekającym mnie zadaniu, muszę się skupić na poszczególnych czynnościach. Kilarion szedł się szybko i zwinnie, wyszukując najlepsze chwyty. Tak jak przypuszczał, skała była pocięta szczelinami. Trafiały się również występy i nawet wąskie listwy, niewidoczne z dołu. Chwytałem się występów. Klinowałem całą dłoń, a czasami ramię w ryski. Używałem haków i przyssawek, żeby pokonać gładsze odcinki. Wspinałem się szybko i sprawnie, chcąc dotrzymać kroku Kilarionowi.
Przy wspinaczce ważną rzeczą jest używanie nóg. Ręce są sprawne, ale szybko się męczą, jeśli muszą znosić duże obciążenie. To dlatego Kilarion patrzył na mnie z powątpiewaniem. Ponieważ szedł pierwszy, gdyby zaczął spadać ja musiałbym utrzymać nas obu. Pewnie się zastanawiał, czy moja kaleka noga jest dość silna.
Zamierzałem mu to udowodnić. Żyłem z tą nogą przez dwie dziesiątki lat. Zaniosła mnie aż na Kosa Saag. Zaniesie mnie również na tę skałę i na Wierzchołek.
Ostrożnie wsuwałem palce stóp w szczelinę, szukając rękami, czego by się tu chwycić. Dopiero gdy dobrze się trzymałem, podciągałem się wyżej. Chroma noga nie sprawowała się przy tym gorzej niż zdrowa. Musiałem ją tylko stawiać pod innym kątem, to wszystko.
Pierwsze minuty były łatwe. Potem zaczęły się trudności. Stwierdziłem, że muszę daleko wyciągać ramiona, żeby znaleźć chwyt, a nawet sięgać po niego na doskok. Raz pod dotknięciem mojej ręki kawałek ściany ukruszył się jak zbutwiałe drewno. Na szczęście miałem wtedy dobre stopnie.
Słyszałem własny ciężki oddech. Serce mi waliło. Może trochę się bałem. Kilarion szedł jednak niestrudzenie, a ja nie chciałem, by doszedł do wniosku, że nie nadążam. Tak jak mnie szkolono, planowałem kilka ruchów naprzód, obmyślając następne, dokonując obliczeń. Najpierw ten chwyt, potem tamtem stopień, a potem tamten.
Raz popełniłem głupi błąd, bo zerknąłem przez ramię, żeby się przekonać, jak wysoko dotarłem. Zobaczyłem przepaść, która wydała mi się bezdenna. Żołądek podszedł mi do gardła, serce się ścisnęło, a lewa noga zaczęła gwałtownie drgać, kopiąc rytmicznie w powietrze.