Выбрать главу

— Poilarze! — Wyglądała na przerażoną.

Może Galii miała racje, twierdząc że Thissa jest bardzo wrażliwa?

Podzieliliśmy się na dziesięć grup po cztery osoby. Jedna składała się tylko z Kilariona, Thissy i Gryncindil, ponieważ po śmierci Stappa w jeziorze smoły została nas nieparzysta liczba. W mojej grupie znajdował się Traiben, Kreod i Galii. Związaliśmy się linami. Jako pierwsi i ostami szli mężczyźni, bo byli silniejsi, a w środku kobiety. W mojej grupie jednak zadbałem o to, żeby Traiben znalazł się między mną a Galii, gdyż był słaby, a Galii silna jak mężczyzna. Pozwoliłem Muurmutowi iść z jego przyjaciółmi, Seppilem, Talbolem i Thuimanem, chociaż przydaliby się do pomocy kobietom. Pomyślałem jednak, że w razie czego niech spadają wszyscy. Miłej drogi.

Prowadził Kilarion. Szedł teraz znacznie bardziej ostrożnie, mając pod opieką Thissę i Gryncindil. Zrozumiałem, że podczas próbnej wspinaczki celowo rzucał mi wyzwanie, żebym dotrzymał mu kroku. Kiedy jego grupa znalazła się już dość wysoko na skale, poprowadziłem swój wyciąg trochę na lewo od nich, żeby uniknąć strącanych kamyków. Ghibbilau Ogrodnik powiódł następną grupę składającą się z Tenildy, Hendy i Gazina. Po nich szedł Naxa, Ment Zamiatacz, Min i Stum, a potem Bress Cieśla, Hilth z Budowniczych, Ijo Uczony i Scardil Rzeźnik. Od czasu do czasu rozlegał się pode mną nerwowy śmiech. Tym razem jednak przezornie się nie oglądałem.

W połowie drogi Traiben znalazł się w kłopotach.

— Nie sięgam do chwytu, Poilarze!

— Wygnij się w biodrach. Wyciągnij się.

— Zrobiłem to. Nadal nie sięgam.

Ostrożnie spojrzałem w dół, koncentrując wzrok tylko na Traibenie, żeby nie widzieć tego, co jest pod nim. Tkwił w niewygodnej pozycji zaledwie kilka stopni pode mną i desperacko próbował chwycić się ostrego pipanta czerwonej skały, który znajdował się poza jego zasięgiem.

— Podejdę wyżej — powiedziałem. — Wyciągnę cię na linie. Ruszyłem w górę. W piersi płonął mi ogień. To była moja druga wspinaczka tego dnia. Dotarłem najdalej, jak zdołałem, uważając jednocześnie, żeby ciężar Traibena nie oderwał mnie od skały. Galii zobaczyła, co się dzieje, i zawołała, że będzie mnie ubezpieczać. Miałem jednak wątpliwości, czy zdoła nas utrzymać, jeśli zacznę spadać, pociągając Traibena za sobą.

— Nie mogę go dosięgnąć — mruknął Traiben.

Mówił tak, jakby każde słowo kosztowało go wiele wysiłku.

— Zmiana! — krzyknęła Thissa z góry. Podniosłem wzrok i zobaczyłem, że wychyla się przez krawędź urwiska. Gwałtownie robiła magiczne znaki, wysuwając w naszą stronę kciuki jak małe rogi. — Możesz wydłużyć ramię, Traibenie! Wyciągnij je!

Oczywiście. Niech je wydłuży. Po co innego bogowie dali nam dar zmiany kształtu?

— Zrób to — powiedziałem.

Dokonywanie Zmian nie jest proste, kiedy człowiek boi się o życie. Obserwowałem, jak Traiben drżąc stara się przekształcić proporcje ciała, rozluźniając kości barków i rąk. Gdybym mógł, poszedłbym mu na pomoc. Musiałem jednak asekurować grupę. Zaczęły mnie boleć ramiona. Zastanawiałem się, jak długo wytrzymam. W pewnym momencie usłyszałem dziwny chichot. Rzuciłem spojrzenie w stronę Traibena i zobaczyłem, że jest niesamowicie zniekształcony. Lewe ramię miał znacznie dłuższe niż prawe, a ciało wygięte w łuk. Ale sięgnął do chwytu i podciągnął się. Naprężenie liny zelżało, a ja przywarłem do ściany i odetchnąłem głęboko.

Reszta była już łatwa. Po raz drugi tego ranka wszedłem na skalną ścianę. Wciągnąłem Traibena i Kreoda, a Galii poradziła sobie sama. Wyglądała tak świeżo, jakby zrobiła mały spacerek. Kolejno zjawiły się pozostałe grupy. Zebraliśmy się na płaskowyżu. Widziałem, że wszyscy rozglądają się ze zdumieniem, zaskoczeni rozmiarami płaszczyzny, na którą Kilarion nas przyprowadził.

— W którą stronę teraz pójdziemy? — zapytała Fesild. — Gdzie jest Ściana?

— Tam — powiedziałem, wskazując odległy różowy masyw ledwo widoczny na południowym zachodzie za zasłoną białych chmur i gęstej mgły.

Wszystkim zaparło dech. Początkowo wzięli różowy blask na horyzoncie za niebo, ale teraz zrozumieli, że patrzą na prawdziwą Ścianę, Ścianę wielu Królestw, o których opowiadają legendy, na sam główny masyw góry ukryty wśród zacięć i wąwozów. Właśnie jego mieliśmy zdobyć.

— Tak daleko? — szepnęła.

Wielu z nas jęknęło w duszy na myśl o odległości, którą będziemy musieliśmy pokonać, żeby podjąć wspinaczkę. Chwilę później Fesild uzmysłowiła sobie, jakie trudy nas czekają, kiedy już tam dotrzemy.

— I tak wysoko! — dodała cicho.

Wszyscy milczeliśmy, wpatrując się w oblaną światłem słonecznym gigantyczną górę, która wyrastała w oddali. Duma z tego, że udało się nam wdrapać na skałę, rozwiała się na myśl o tym, czego jeszcze musimy dokonać.

10

Nie potrafię wam powiedzieć, jak długo szliśmy przez płaskowyż. Musiało to trwać wiele tygodni. Dni zlewały się ze sobą i wreszcie straciliśmy rachubę czasu. Był to jałowy, spieczony słońcem, gdzieniegdzie porośnięty krzakami teren, wcale nie taki równy, jak się początkowo wydawało. Każdego dnia na drodze stawały nam wzniesienia, doliny i przepaście. W pozostałych miejscach kamienisty teren utrudniał marsz. Roślinność była skąpa i przeważnie nie nadawała się do jedzenia. Zdrewniała, włóknista, kolczasta, prawie bezlistna, oferowała nam tylko gorzkie korzenie i suche pozbawione smaku owoce. Jedyne zwierzęta, jakie widzieliśmy, to małe, szare, futrzaste stworzenia. Brzydkie, chude i koślawe, pierzchały przed nami. Poruszały się zbyt szybko, żebyśmy mogli je złapać, i nie zbliżały się do zastawianych przez nas pułapek. I dobrze. Myślę, że nie byłoby z nich pożytku ani przyjemności. Z rzadka natrafialiśmy na płytkie strumienie. Po wielu godzinach cierpliwego czekania udało się nam złowić parę garści ościstych srebrnych rybek, z których przyrządziliśmy posiłek.

Po drugim czy trzecim dniu wędrówki znienawidziłem to miejsce. Nigdy w życiu nie czułem takiej nienawiści jak do tej płaskiej pustyni. Musieliśmy jednak przez nią przejść. Nie było tu żadnych wspaniałych widoków. Wielkie szczyty zostały z tyłu, a Kosa Saag, szczyt szczytów, leżała nieprawdopodobnie daleko przed nami po drugiej stronie płaskowyżu. Nie mogliśmy go ominąć. Dlatego go nienawidziłem.

Maszerowaliśmy od świtu do zmierzchu, dzień po dniu, i wszystko wskazywało na to, że pozostajemy ciągle w tej samej odległości od góry. Powiedziałem to pewnego popołudnia, kiedy byłem już bardzo zmęczony.

— W takiej samej odległości? Gorzej. Ona stale się odsuwa — stwierdził Naxa. — Nigdy tam nie dotrzemy, nawet gdybyśmy maszerowali przez tysiąc lat.

Z tyłu rozległy się sarkania i narzekania. Wyróżniał się wśród nich oczywiście głos Muurmuta.

— Jak sądzisz, Poilarze? — ciągnął Naxa. Jego słowa świdrowały mi w głowie. — Czy nie powinniśmy zrezygnować ze wspinaczki i zbudować sobie tutaj wioski? Niczego nie osiągniemy, idąc dalej. I bardzo wątpię, czy kiedykolwiek znajdziemy drogę powrotną.

Nic nie odpowiedziałem. Zacząłem żałować, że w ogóle się odzywałem. Jeszcze większą głupotą byłoby wdawanie się w jakąkolwiek dyskusję, czy powinniśmy zakończyć Pielgrzymkę.

Gryncindil Tkaczka, która na płaskowyżu zrobiła się bardzo uszczypliwa, odwróciła się do Naxy. — Bądź cicho, dobrze? Komu potrzebne twoje ponuractwo, ty głupi Skrybo? — powiedziała.

— Mnie! — wykrzyknął Naxa. — Ogrzewa mnie w nocy. Może ciebie też mam rozgrzać, Gryncindil? — Trącił ją w ramię i przysunął do niej twarz wykrzywioną w złośliwym grymasie. — Co ty na to, Tkaczko? Może zrobimy w nocy kilka Zmian?