— Głupiec — rzuciła Gryncindil i obsypała go stekiem obelg.
Myślałem, że zapali się od nich powietrze.
— Oboje jesteście głupi — stwierdziła Galii dobrodusznym tonem. — W tak rzadkim powietrzu lepiej można spożytkować każdy haust.
— Wiesz, Poilarze, nie miałbym nic przeciwko temu, by utopić Naxę w następnym strumieniu, choćby po to, żebym nie musiał już nigdy słyszeć jego jęków — powiedział cicho Kath, który szedł obok mnie.
— Dobry pomysł. Gdybyśmy tylko mogli to zrobić.
— Ale mnie też martwi, że góra się nie przybliża.
— Przybliża się z każdym krokiem — odparłem ostro. Zaczynałem odczuwać gniew. Może sam miałem wątpliwości, które budziły we mnie irytację. Naxa był wprawdzie dokuczliwy, ale to Muurmut potrafił sprawiać kłopoty i wiedziałem, że wkrótce to zrobi, jeśli ta rozmowa potrwa jeszcze trochę. Musiałem ją uciąć. — Tylko się wydaje, że jest ciągle w tej samej odległości. Właśnie to powiedziałem Naxie. Zresztą nam się nie spieszy, prawda, Kath? Co z tego, jeśli spędzimy resztę życia na Pielgrzymce?
Patrzył na mnie przez dłuższą chwilę, jakby to była dla niego nowa myśl. Potem skinął głową i dalej szliśmy w milczeniu. Malkontenci za nami uciszyli się po jakimś czasie.
Słowa Naxy zawierały jednak truciznę, która przez cały dzień sączyła mi się w duszę. Tej nocy popadłem w taką posępną zadumę i przygnębienie, że ledwo siebie poznawałem. Potrafiłem myśleć tylko o tym, że płaskowyż nie ma końca, że spędzimy całe lata próbując go przejść. Przyszło mi do głowy, że Naxa ma rację. Lepiej zawrócić i zbudować nową wioskę gdzieś na niższych stokach, niż marnować siły na nie kończące się i bezowocne poszukiwania.
Falami nachodziła mnie ochota, żeby zakończyć Pielgrzymkę. Naxa miał rację. Muurmut miał rację. Wszyscy bojaźliwi mieli rację. Po co tak się wysilać, w nadziei, że odnajdzie się bogów, którzy może w ogóle nie istnieją? Niepotrzebnie poświęciliśmy życie na tę głupią Pielgrzymkę. Teraz czeka nas jedynie niechlubny powrót do wioski albo śmierć na pustkowiu.
Takie myśli były strasznym bluźnierstwem. Kiedy indziej odpędziłbym je, ale tej nocy nie dawały mi spokoju. Nie mogłem nic na to poradzić. Poddając się ich mocy, czułem że tracę ducha.
Poczucie klęski i rozpacz były dla mnie czymś dziwnym. Spowodowała je posępność płaskowyżu oraz zdradzieckie słowa Naxy. Podczas gdy inni leżeli tej nocy wokół ogniska, śpiewając pieśni i śmiejąc się z błazeństw Gazina Żonglera, Dorna i Tuli, dwojga naszych wesołych Klownów, ja odszedłem na bok. Siedziałem zasępiony na skalnym siodle porośniętym suchym mchem i wpatrywałem się pustym wzrokiem w nieprzyjazny krajobraz. Wzeszły dwa księżyce, ponury Karibos i Theinibos. W ostrym świetle, które padało z ich dziobatych twarzy, widziałem smutną, martwą, zerodowaną krainę. Myślę, że to była najgorsza godzina mojego życia. Siedziałem, obserwując wychudzone żerujące nocą stworzenia, które przemykały po tym niegościnnym pustkowiu. Pod koniec byłem gotowy zwinąć obóz, jeszcze tego samego wieczora zawrócić i ruszyć w dół. Dla mnie Pielgrzymka skończyła się właśnie wtedy. Straciła sens. Co dobrego mogło z niej wyniknąć? Jaki miała przynieść pożytek? Nie czekało nas nic oprócz bólu, a potem jeszcze większego bólu. Bogowie zaś spoglądali ze swoich podniebnych siedzib na nasze wysiłki i śmiali się.
Przedsięwzięcie, któremu podporządkowaliśmy życie, wydawało mi się w tamtym momencie zupełnie chybione. Zacząłem żałować, że podczas wspinaczki na urwisku nie spadłem w przepaść. Nie musiałbym się dalej mozolić.
Nagle przy mnie pojawił się Traiben.
— Poilarze?
— Zostaw mnie w spokoju, Traibenie.
— Dlaczego tutaj siedzisz?
— Żeby podziwiać piękne światło księżyców — odparłem cierpko.
— A o czym myślisz, siedząc tutaj i podziwiając księżyce?
— O niczym nie myślę.
— Powiedz mi — nalegał Traiben.
— O niczym. O niczym. O niczym.
— Wiem, że myślisz, Poilarze.
— Wiec ty mi powiedz, o czym — odpaliłem, choć bałem się, że naprawdę to zrobi, a wcale nie miałem ochoty tego usłyszeć.
Pochylił się nade mną, tak że jego wielkie oczy znalazły się na poziomie moich. Zobaczyłem w nich siłę, surowość i pasję, których nigdy wcześniej nie widziałem. Z pewnością w Traibenie była Moc.
— Myślisz o wiosce — stwierdził.
— Nie. Nigdy nie myślę o wiosce.
— Tak, o wiosce. O naszym Domu. O Turimel Świętej. Leżysz na łożu z Turimel w naszym Domu i robicie Zmiany.
— W tym momencie Turimel jest szczęśliwa, leżąc z Jecoponem Śpiewakiem, z którym się związała pięć lat temu. Nigdy nie myślę o Turimel. — Odwróciłem się, unikając jego nieruchomego, przeszywającego spojrzenia. — Dlaczego mnie dręczysz, Traibenie?
Chwycił mnie za podbródek i odwrócił moją twarz w swoją stronę.
— Popatrz na mnie!
— Traibenie…
— Chcesz wrócić do domu, Poilarze? O to chodzi?
— To płaskowyż tak na mnie działa.
— Tak. Na wszystkich. Chcesz iść do domu?
— Nie. Oczywiście, że nie. O czym ty mówisz?
— Złożyliśmy przysięgę, kiedy mieliśmy po dwanaście lat.
— Tak, wiem — powiedziałem słabo. — Jak mógłbym zapomnieć. — Zacząłem naśladować piskliwy głos. — Wejdziemy na Wierzchołek, spotkamy bogów, zobaczymy cuda i poznamy wszystkie tajemnice. A potem wrócimy do wioski. To właśnie ślubowaliśmy.
— Tak i przynajmniej ja zamierzam dotrzymać przysięgi — oświadczył Traiben, nadal wpatrując się we mnie płonącym wzrokiem, jakbym był śmiertelnym wrogiem jego Domu.
— Podobnie jak ja.
— Naprawdę? Naprawdę?
Wziął mnie za ramiona i potrząsnął mocno. Myślałem, że zacznę zmieniać kształt.
Pozwoliłem mu sobą potrząsać. Nic nie mówiłem, nic nie robiłem.
— Poilarze, Poilarze, Poilarze, co się dzisiaj z tobą dzieje? Powiedz mi. Powiedz mi!
— Płaskowyż. Światło księżyca. Odległości.
— I dlatego chcesz wracać. O, jaki szczęśliwy będzie Muurmut, kiedy się dowie, że wielki przywódca Poilar jest tak załamany! Wierzchołek już nic dla ciebie nie znaczy. Bogowie. Nasza przysięga. Jedyna rzecz, jakiej pragniesz, to poddać się i wrócić.
— To nie tak — zaprotestowałem bez wielkiego przekonania. — Wcale nie tak.
Pokręcił głową.
— Mam rację, ale nie przyznasz się do tego nawet przede mną.
— Zostałeś Czarownikiem, Traibenie, skoro potrafisz czytać w moich myślach?
— Zawsze potrafiłem czytać w twoich myślach, Poilarze. Nie musisz udawać przede mną. Chcesz zawrócić. Prawda?
Jego oczy płonęły. Zdumiony, uświadomiłem sobie, że się go boje.
Nie potrafiłem odpowiedzieć.
Po dłuższej chwili odezwał się chłodnym, spokojnym tonem.
— Cóż, pozwól, że ci wyjaśnię jedną rzecz, Poilarze. Zamierzam dotrzymać przysięgi, cokolwiek ty zrobisz. Jeśli jestem jedynym, który chce iść dalej, niech tak będzie. Pójdę sam. A kiedy wrócisz do wioski, za rok, dwa, trzy czy cztery i zapytają cię, gdzie jest Traiben, możesz powiedzieć, że poszedł na Wierzchołek i teraz dyskutuje z bogami o filozofii. — Wyciągnął rękę z palcami rozstawionymi w geście pożegnania. — Będę za tobą tęsknił, Poilarze. Nigdy nie będę miał drugiego takiego przyjaciela jak ty.
Ze złością odtrąciłem jego dłoń.