— No więc? — ponagliłem. Zwilżył wargi.
— Trochę — odparł, spuszczając oczy. Bał się mnie.
— Co to za język?
— Nazywa się golarza. To bardzo stary język, którym mówiono w naszym kraju wiele cykli temu. Studiowałem go, kiedy byłem chłopcem. My, Skrybowie, przechowujemy wiedzę o takich rzeczach. — Zawahał się. — Myślę, że one mówią: „Chodźcie i stopcie się, chodźcie i stopcie się”. A może: „Stopicie się”. Nie jestem pewien. Słabo znam golarza.
— „Stopicie”?
— To jedyne słowo, co do którego nie mam wątpliwości. Jak figurki z wosku, które miękną, rozpływają się i zmieniają formę, kiedy Czarownica podgrzewa je, żeby rzucić urok.
— I te demony chcą, żebyśmy się stopili? Naxa skinął głową.
— To nie ma dla mnie sensu.
— Dla mnie też. Mówiłem im, żeby odleciały, bo nigdy lego nie zrobimy. Może mnie nie rozumieją. Już powiedziałem, Poilarze, że słabo władam ich językiem. Jednak Thissa zgadza się ze mną, że nakłaniają nas do czegoś dziwnego.
— Czy Czarownicy również studiują starożytne języki?
— Nie — odparł Naxa — ale Thissa czyta w ich myślach. To dlatego jest taka przestraszona. Ona rozumie wszystkie języki, język skał, drzew, demonów powietrza. To sanlanilla, Poilarze. Jest w niej potężna moc. Nie wiedziałeś?
Spojrzałem na niego wstrząśnięty. Domyślałem się, że Thissa ma wielką moc. Ale jaką? W każdym pokoleniu rodzi się nie więcej niż garstka santanilli. Leżałem w ramionach Thissy i nieraz robiłem z nią Zmiany, a mimo to nie zdawałem sobie sprawy, że jest jedną z najpolężniejszych Czarownic. Zastanawiałem się teraz, czy dziwna emanacja, niepokojące mrowienie, które czułem podczas Zmian, jest oznaką jej szczególnego daru, którego w swojej ignorancji nie dostrzegłem. Najwyraźniej jednak Naxa nie był taki tępy.
— Wioska pozwoliła santanilli iść na Pielgrzymkę? — zdziwiłem się. — Trudno w to uwierzyć. Jest ich tak niewiele, Naxo. Sądzę, że zabroniliby jej pójść, zatrzymaliby w wiosce.
— Nie wiedzieli — odparł Naxa. — Nikt nie wiedział. Ukrywała to, bo uważała, że najlepiej przysłuży się wiosce, jeśli pójdzie na Pielgrzymkę. Myślałem jednak, że to odkryłeś. Zważywszy na to, że ty i ona… — zawiesił głos i potrząsnął głową. — Musisz ją pocieszyć, Poilarze. I chronić.
— Tak — zgodziłem się.
— Demony ją wystraszyły. To całe gadanie o stopieniu…
— Nie stanie jej się żadna krzywda — oświadczyłem. — Nikomu z nas nie stanie się krzywda, obiecuję ci. Nikt się nie stopi. Nie dopuszczę do tego. — Oczywiście nie miałem pojęcia, czemu zamierzam zapobiec. Stopić? Stopić? Nie miało to dla mnie żadnego sensu. Postanowiłem zaczekać i się przekonać.
Nie musiałem czekać długo. Doszliśmy prawie do końca płaskowyżu. Znowu wyrosła przed nami ściana. Sięgała nieba. Gdy zeszliśmy z niskich okrągłych jak piersi wzgórz do miejsca, gdzie łączyły się czarna i biała rzeka, zobaczyliśmy zbity tłum czekających na nas groteskowych istot. Część z nich stała po naszej stronie rzeki, część w wodzie, a większość na drugim, łagodnie wznoszącym się aż po zamglony horyzont brzegu.
Nieprawdopodobnie zdeformowane, przypominały postacie z koszmaru. Nie było dwóch podobnych do siebie: niektóre niskie i przysadziste jak gnomy, inne wysokie jak giganci, ale bardzo chude, tak że można by je złamać gniewnym spojrzeniem. Zobaczyłem istotę z jednym wielkim okiem, które zajmowało prawie całą twarz, obok inną z rzędem małych błyszczących oczek, które biegły jak czarne koraliki wokół całej głowy, a jeszcze inna w ogóle nie miała oczu ani nozdrzy, tylko połyskującą gładką półkule od ust do czoła.
Widziałem uszy długie jak ramiona, wargi jak tace, ręce zwisające do ziemi. Jedno stworzenie nie miało nóg, lecz cztery ramiona, na których obracało się jak koło. Innemu wyrastały z policzków dwa mięsiste skrzydła i wisiały jak kurtyny. Inne znów wyciągało przed siebie ręce przypominające gigantyczne łopaty, a jeszcze inne miało męski organ długi jak pień i sterczący, jakby było w stanie wiecznej Zmiany. Obok stała istota z ogonami z przodu i z tyłu smagającymi wściekle jak baty. Zauważyłem monstrum tak powykrzywiane i sękate jak tysiącletnie drzewo oraz drugie pozbawione zupełnie rysów, z całkowicie gładką i pustą twarzą. Jeden ze stworów wyglądał jakby nie miał szkieletu i poruszał się jak zwój liny.
Widziałem jeszcze znacznie więcej dziwadeł. Małe i pokręcone, chude i kanciaste, wielkie i okrągłe; pokryte zjeżonymi kolcami, lśniącymi rybimi łuskami, zrogowaciałą lub owłosioną skórą, a nawet całkiem przezroczyste, tak że widać było ich organy i kręgosłup biegnący przez tułów jak biały maszt.
Nasunęło mi się mnóstwo pytań. Skąd wzięły się te wszystkie istoty w tak niegościnnym odludnym miejscu? Skąd przywędrowały? W jaki sposób przybrały tak różnorodne formy, jedną brzydszą od drugiej?
Odezwałem się z nabożnym lękiem do stojącego przy mnie Traibena.
— W dniu, w którym bogowie stworzyli te monstra, musieli zjeść nieświeżą rybę! Czy może istnieć na świecie coś bardziej upiornego? W jakim celu powoływać coś takiego do istnienia?
— W takim samym jak ciebie czy mnie — odparł.
— Nie rozumiem.
— Myślę, że to są ludzie. Albo w każdym razie nimi byli. Ludźmi takimi samymi jak my. Pomimo deformacji.
Ta myśl mnie przeraziła.
— Nie! — krzyknąłem. — Niemożliwe! Nie mogą należeć do tego samego gatunku!
— Spójrz uważnie — powiedział. — Spróbuj się doszukać podstawowej formy.
Uczyniłem wysiłek, żeby odrzucić osobliwe zewnętrzne cechy i doszukać się pod nimi wspólnych cech z nami. Wodząc oczami po wprawiających w zakłopotanie szeregach, zauważyłem, że budowa ich ciał nie różni się tak bardzo od naszej. Większość istot miała dwie ręce, dwie nogi, głowę, tułów, po sześć palców, tak jak my, dwoje oczu. I tak dalej. Gdziekolwiek spojrzałem, wyławiałem szalone odstępstwa od normy, ale taka norma istniała, a był nią kształt mniej więcej zbliżony do naszego.
— I co? — spytał Traiben.
— Pod pewnymi względami są tacy jak my — przyznałem z zażenowaniem. — Ale to tylko zbieg okoliczności, nic więcej. Pewne formy są uniwersalne, pewne istoty mają określony kształt. Jednak podobieństwa nie dowodzą…
— A co myślisz o tamtym? — zapytał Traiben, wskazując ręką. — Albo o tamtym? A tym? Widzę tu działanie ognia zmian, Poilarze.
— Ogień zmian?
Zadrżałem ze strachu. Kiedy wypowiedział te słowa, wyobraziłem sobie niewidzialne fale strasznej diabolicznej siły wydostające się ze spieczonej ziemi i zamieniające moje ciało w coś tak monstrualnego, jak stojące przede mną stwory.
— To moc działająca w tym miejscu stworzyła te istoty — stwierdził Traiben. — Kiedyś wyglądały jak ty i ja.
Spojrzałem. Stworzenia, które wskazywał mi tu i tam wśród koszmarnej hordy, mogłyby w przyćmionym świetle niemal uchodzić za ludzi takich jak my. Ich postacie różniły się od naszych tylko dwiema lub trzema drobnymi cechami. Powiedziałem to Traibenowi, a on skinął głową.
— Tak — przyznał. — Transformacje nie były tak duże jak u innych.
— Twierdzisz, że te wszystkie potwory wyglądały kiedyś jak my, a potem uległy przekształceniu?
— Właśnie. To muszą być Stopieni, o których mówił nam Naxa.
Oczywiście! Jak inaczej mogłyby powstać takie kształty? Było tak, jakby wsadzono ich do tygla i podgrzewano, dopóki nie zmiękli, a potem wyciągnięto i wymodelowano na chybił trafił w miriady niesamowitych i wymyślnych form. Jeśli tak, pomyślałem, to ci, którzy bardziej przypominali ludzi, stopili się nie do końca i proces nie mógł przebiec prawidłowo.