Ogarnęła mnie nowa fala przerażenia. Transformacje ciała nie są wśród nas czymś niezwykłym, chyba nie muszę wam tego mówić. Niewielkie zmiany kształtu w razie potrzeby to nasza wrodzona cecha, nasza naturalna zdolność. Tutaj mieliśmy jednak do czynienia ze zmianami przekraczającymi granice rozsądku i możliwości. Zmiany, których dokonujemy, nie prowadzą do tak groteskowych deformacji, jakie zobaczyliśmy w miejscu, gdzie łączą się dwie rzeki. Poza tym my zadajemy sobie trud, by wrócić do naszych podstawowych kształtów, kiedy Zmiana już nie jest konieczna. Tutaj mieliśmy przed sobą całą populację ludzi, którzy zostali na zawsze uwięzieni w tych strasznych kształtach. Ale dlaczego? Dlaczego? I jak? Podczas szkolenia słyszeliśmy okropne opowieści o ogniu zmian, o sile, która wydostaje się w głębi góry i tworzy osobliwości. Teraz w nie uwierzyliśmy. Duchy, które spotkaliśmy na początku podróży, musiały poczuć moc tego ognia. Jednak to, co widzieliśmy przed sobą, przerastało wszystko i wprawiało w osłupienie. Baliśmy się o siebie, a ponadto nie potrafiłem sobie wyobrazić, jaki cel mogli mieć bogowie, stwarzając takie potwory. To przekraczało zdolność mojego rozumienia.
Wiedziałem już, czego bała się Thissa.
— Czy my też możemy być przemienieni tak samo jak oni? — zapytałem Traibena.
— Możliwe. Nie wiem, jak działa ogień zmian. Czy robi to wbrew twojej woli, czy też trzeba mu się poddać. Musimy poruszać się tutaj bardzo ostrożnie.
— Tak. Będziemy uważali.
Jak dotąd trzydziestu dziewięciu członkom wyprawy udało się dotrzeć nad rzekę. Staliśmy teraz w małych grupkach i wpatrywaliśmy się z osłupieniem w rozgrywającą się przed nami scenę. Najbliższe potwory ustawiły się gęstym szeregiem wzdłuż brzegu. Dzielił nas tylko pas piaszczystej ziemi, nie szerszy niż na dwadzieścia czy trzydzieści kroków. Stały tam jak pierwsza linia obronna armii i gapiły się na nas, wskazując palcami i wołając ochrypłymi, przytłumionymi głosami. Nawet gdybym rozumiał ich język, trudno byłoby usłyszeć coś w tym zgiełku.
— Mówią gotarza — powiedział Naxa. — Tym samym językiem, którym posługiwały się demony. Tyle mogę stwierdzić.
— A potrafisz zrozumieć, co mówią?
— Trochę. Tylko trochę.
Poprosiłem go, żeby mi tłumaczył, ale tylko potrząsnął głową niecierpliwie i zmarszczył czoło, mrucząc coś do siebie. Czekałem. W szeregi Stopionych wkradał się coraz większy nieporządek. Stroili miny, rzucali wyzywające spojrzenia, potrząsali pięściami, jeśli mieli coś takiego jak pięści. Wyglądało na to, że nas zaatakują.
— Powinniśmy postawić naszych najsilniejszych ludzi z przodu, Poilarze — szepnął mi do ucha stojący tuż za mną Kilarion. I przygotować się do walki.
— Nie mielibyśmy szans przeciwko takim siłom — odparłem.
— Poilar ma rację — poparł mnie Kath. — Musimy ich oszukać. Idźmy prosto przed siebie, jakby ta ziemia należała do nas i zmuśmy ich, żeby nam zeszli z drogi.
Spodobał mi się ten pomysł. Rejterada nie miałaby sensu. Ściana znajdowała się przed nami. Musieliśmy iść naprzód. Odwróciłem się, żeby dać sygnał do marszu.
— Chyba udało mi się zrozumieć, co krzyczą. Podobno czeka na nas Dziewięciu Wielkich — odezwał się Naxa.
— A kim oni są?
— Skąd mam wiedzieć? Mówią, że Dziewięciu Wielkich czeka na nas gdzieś po drugiej stronie rzeki. Domyślam się, że to władcy tego Królestwa. Albo może bogowie. Mamy do nich pójść. Musimy poprosić ich o pozwolenie na przejście przez ich terytorium. Chyba o to im chodzi.
— A jak się dowiemy, którzy to są? Jak wygląda ta Dziewiątka Wielkich? Dali ci jakieś wskazówki?
Naxa wzruszył ramionami.
— Naprawdę nie wiem. Nie wyrażają się jasno, a na dodatek wszyscy wrzeszczą jednocześnie. Ledwo mogę wyłapać pojedyncze słowa, nie sposób wychwycić sensu całości.
— W porządku — powiedziałem. Popatrzyłem na zamieszanie po drugiej stronie rzeki. — Poszukajmy Dziewięciu Wielkich. I spróbujmy się dowiedzieć, czego od nas chcą.
Dałem sygnał i ruszyliśmy. Kiedy dystans między nami się zmniejszył, Stopieni jeszcze bardziej się ożywili. Wydawało się, że nie zamierzają ustąpić nam pola, może nawet chcieli nas otoczyć. Jednak gdy zbliżyliśmy się na długość pałek, zaczęli się cofać, ale zachowali zwartą formację i skutecznie uniemożliwiali nam szybki marsz.
W ten sposób dotarliśmy do rzeki. W miarę jak posuwaliśmy się naprzód, niechętnie ustępowali przed nami. Woda sięgnęła nam do ud, potem do bioder. Chociaż pod naporem wartkiego prądu chwialiśmy się i potykaliśmy na kamienistym dnie, udało się nam bez poważnego wypadku dotrzeć na drugi brzeg.
Stopieni byli najwyraźniej zaskoczeni tym, że się przeprawiliśmy. Rozstąpili się, pozwalając nam wyjść na brzeg, i zbici w ciasną gromadę obserwowali nas niespokojnie z pewnej odległości. Mruczeli coś i rzucali groźne spojrzenia. Miałem wrażenie, że każda próba dalszego marszu w głąb ich terytorium bez błogosławieństwa Dziewięciu Wielkich, kimkolwiek byli, spotkałaby się z zawziętym oporem. Nie widziałem jednak śladu przywódców, tylko te tłumy zdeformowanych i dziwacznych istot, z których żadna najwyraźniej nie miała władzy nad innymi.
Ponieważ zbliżał się zmierzch, wydałem rozkaz, rozbicia obozu. Rano mieliśmy postanowić, co robić dalej.
12
W gęstniejącej ciemności obserwowaliśmy, jak Stopieni włóczą się po okolicy, szukając jedzenia na pokrytej kurzem ziemi. Okazało się, że jedzą wszystko: gałązki, ziemie, nawet własne ekskrementy. Patrzyliśmy na nich z obrzydzeniem, ledwo mogąc uwierzyć, że nie są zwierzętami. Najstraszniejsze jednak nadeszło wraz z zapadnięciem nocy. Wróciły demony, nadlatując z ciemności u podnóża Ściany. Krążyły w górze, uderzając wolno skrzydłami, a ich pełne wściekłości zielone oczy płonęły nad nami jak dziwne ognie. Przyleciały, żeby się pożywić.
To był straszny widok. Stopieni stali, uśmiechając się bezmyślnie, jak pogrążeni w letargu. Ci, którzy je mieli, unieśli głowy i szeroko rozpostarli ramiona. A demony, krzycząc dziko, spadały z góry, żeby pić ich krew. Zmartwiali patrzyliśmy, jak latające stworzenia chwytają Stopionych pazurami, obejmują kosmatymi skrzydłami i wbijają zakrzywione żółte zęby w gardła. Ofiary nie próbowały uciekać ani się bronić. Bez wahania, niemal w ekstazie poddawały się swoim prześladowcom.
Potworna uczta trwała i trwała. Demony przyczepiały się na parę minut do zdobyczy, potem rozpościerały skrzydła i wzbijały się w powietrze, a Stopieni — bladzi, ze strumykami krwi cieknącymi z rozoranych gardeł — przez krótką chwile stali jak posągi, po czym padali na ziemie i nieruchomieli. Demony, które wyssały z nich życie, z dziką energią wykonywały w górze kilka okrążeń, a potem szybko pikowały w dół, żeby się znowu pożywić, i tak w nieskończoność.
Chociaż byliśmy odrętwiali z przerażenia i wstrętu, trzymaliśmy pałki w gotowości. Ale demony nie zapędziły się ani razu do naszego małego obozu. Miały dość pokarmu.
W pewnym momencie odwróciłem się do Traibena i zobaczyłem, że patrzy w górę, bardziej zafascynowany niż przerażony. Jego wargi się poruszały. Usłyszałem, że liczy po cichu:
— Siedem… osiem… dziewięć. Jeden… dwa… trzy…
— Co robisz, Traibenie?