— Ile demonów widzisz, Poilarze?
— Chyba jakiś tuzin. Ale dlaczego to ma dla ciebie znaczenie…
— Policz je.
— Po co?
— Policz je, Poilarze.
Ustąpiłem. Przekonałem się jednak, że nie jest to proste zadanie. Demony były w stałym ruchu: lądowały, pożywiały się, wzbijały znowu. Cztery lub pięć jednocześnie wysysało krew, a cztery czy pięć krążyło po nocnym niebie, ale gdy już mi się zdawało, że je policzyłem, jeden opadał, a inny się wznosił w powietrze i musiałem zaczynać od nowa.
— Jakieś dziewięć czy dziesięć — powiedziałem zirytowany.
— Raczej dziewięć.
— Niech będzie dziewięć. Nie wydaje mi się to ważne.
— A jeśli to jest Dziewięciu Wielkich, Poilarze?
— Co takiego?
Zamrugałem oczami, nic nie rozumiejąc. Uwaga Traibena wprawiła mnie w osłupienie.
— Przypuśćmy, że to są królowie Stopionych — mówił dalej. — Może stworzyła ich ta sama moc, która powołała Stopionych do istnienia. I rządzą nimi siłą woli albo magii. Może ich hodują jako źródło pożywienia.
Opanowałem dreszcz. Tym razem staranniej policzyłem skrzydlate postacie poruszające się w ciemności. Wydawało mi się, że jest ich dziewięć. Dziewięć. Tak. Krążyły wśród tych nieszczęsnych istot, karmiąc się nimi do woli. Dziewięciu Wielkich? Te odrażające wampiry? Tak. Tak. Traiben miał rację. Demony-ptaki były panami tego Królestwa.
— I my mamy prosić je o pozwolenie na przejście tej krainy?
Traiben wzruszył ramionami.
— Jest ich dziewięć — powiedział. — Kim innym mogłyby być, jeśli nie Dziewięcioma Wielkimi, którzy tutaj rządzą?
Tej nocy spałem niewiele. Demony latały do północy, ucztując nienasycenie, a ja siedziałem, ściskając maczugę w obawie, że nas zaatakują, kiedy znudzi im się krew Stopionych. Jednak napadały tylko na ich. W końcu zniknęły, odlatując na zachód, a potem zaszły księżyce, chowając się za ogromną Ścianą i świat pogrążył się w ciemności. Dopiero wtedy zasnąłem, ale spałem krótko i źle, śniąc że owłosione skrzydła oplatają mi ciało, a lśniące kły sięgają do gardła.
Ze snu wyrwał mnie okrzyk bólu. Rozbudziłem się od razu i usłyszałem płacz Thissy.
— Thissa? Co się stało, Thisso?
— Śmierć! — zawołała ochryple. — Czuję śmierć! Podszedłem do niej.
— Gdzie? Kto?
— Śmierć, Poilarze. — Drżała. Z ust wyrywały się jej słowa w nie znanym jeżyku. Niezrozumiałe słowa santanilli, magiczna mowa, który wydobywa się ze studni tajemnic. Wziąłem ją w ramiona i po chwili zasnęła, szepcząc: — Śmierć… śmierć.
Nic nie mogłem zrobić w ciemności. Siedziałem trzymając ją, dopóki Ekmelios nie wzeszedł nad horyzontem. Wtedy płaskowyż zalało jasne światło poranka.
Dziesiątki bladych Stopionych leżało nieruchomo na ziemi niczym połamane przez wichurę konary. Wyglądali jak martwi i prawdopodobnie byli martwi. Reszta, cała ogromna horda, siedziała stłoczona, obserwując nas ponuro. Nie było widać demonów. Nie miałem pojęcia, co robić dalej. Stopieni pozwolili nam dojść do tego miejsca, ale najwyraźniej nie zamierzali nas puścić dalej, a gdybyśmy próbowali iść bez pozwolenia Dziewięciu Wielkich, z pewnością stawiliby opór i odepchnęliby nas, mając przewagę liczebną. Nie widziałem innej drogi do Ściany jak przez Królestwo Stopionych, ale w jaki sposób należało pertraktować z krwiożerczymi ptakami? Mieliśmy ciężki orzech do zgryzienia. To był mój pierwszy wielki sprawdzian jako przywódcy. Przeczuwałem porażkę.
Wciąż się wahałem, gdy podbiegła do mnie Gryncindil, krzycząc, że brakuje Min i Stum.
Grupka kobiet poszła o świcie nad rzekę, żeby się wykąpać. Nie było wśród nich Min i Stum, co Gryncindil uznała za dziwne, ponieważ Min była z nas wszystkich najbardziej wymagająca pod tym względem, a Stum, jej przyjaciółka, zawsze chodziła tam, gdzie ona. Po kąpieli kobiety napełniły manierkę zimną wodą i poszły ich szukać. Sądziły, że jeszcze śpią, i zamierzały je opryskać dla żartów. Nie mogły ich jednak nigdzie znaleźć. Gryncindil, Marsiel, Tenilda i Tuli przeszukały cały obóz.
— Może poszły same na poranny spacer… — podsunąłem, a zorientowawszy się, że mówię głupstwa, zamilkłem w połowie zdania.
Zwołałem wszystkich i powiedziałem o zniknięciu dwóch kobiet. Nastąpiła wielka konsternacja. Podszedłem do Thissy, która siedziała oszołomiona i drżąca, i poprosiłem ją, żeby rzuciła czar pomagający w poszukiwaniach.
— Tak — powiedziała. — Tak, dobrze.
Zebrała małe patyki i rzucała je w powietrze, wypowiadając jakieś słowa. Za każdym razem jednak potrząsała głową i mówiła, że wokół jest za duży hałas i zamieszanie. Narysowała na ziemi znaki Czarowników i uklękła, wymieniając imiona bogów i rzucając patyki, ale nie potrafiła z nich nic wyczytać. Był to dla niej straszny wysiłek. Jej oczy zrobiły się jasne i duże, rysy twarzy zastygły.
— Żyją? — zapytałem. — Możesz nam tyle choć powiedzieć?
— Proszę. Pozwól mi odpocząć. Nic z tego nie rozumiem, Poilarze.
Zaczęła płakać i drżeć jak człowiek złożony chorobą. Powiedziałem Kreodowi Uzdrowicielowi, żeby się nią zajął.
Podzieliliśmy się na sześć ekip poszukiwawczych i wyruszyliśmy w różnych kierunkach. Kilarion poprowadził swoją grupę na drugi brzeg rzeki. Seppil, Dorn, Thuiman i ja poszliśmy w stronę Stopionych. Wytężałem wzrok, starając się dojrzeć w tłumie Min albo Stum. Nie dostrzegłem ani jednej, ani drugiej. Podobnie jak inne ekipy. Nie dowiedzieliśmy się niczego. Wszędzie pełno było zamazanych śladów, ale kto potrafiłby je odczytać?
Wszyscy patrzyli na mnie. Czekali, aż im powiem, co robić. A ja nie miałem żadnego pomysłu.
Spojrzałem na Traibena, Jaifa, Naxę, Katha. Nie potrafili mi pomóc.
Wtedy wyczułem za sobą poruszenie w szeregach Stopionych. Zobaczyłem, że Taltob wytrzeszcza oczy i wskazuje na coś, a Muurmut chrząka, jakby otrzymał nagły cios. Odwróciłem się i zdumiony wlepiłem wzrok w straszną zjawę, która się do nas zbliżała.
Z przerażającego tłumu wyłonił się Stopiony i szedł niepewnie w naszą stronę. Mimo deformacji twarz i ciało wykazywały podobieństwo do Min. W pierwszej chwili pomyślałem, że istoty, które schwytały Min, zrobiły jej mamą kopię. Kiedy jednak podeszła bliżej, rozpoznałem znajome żywe oczy i postrzępiony zielony szal jej Domu, który zawsze nosiła. Uświadomiłem sobie, że to nie jest kopia Min, ale ona sama, Min poddana dziwnej transformacji, stopiona Min.
Poruszała się chwiejnym krokiem. Tenilda i Tuli podbiegły do niej, zanim zdążyła upaść, i zaprowadziły do obozu.
— Min? — powiedziałem, klękając nad nią. Była śmiertelnie blada, a zmiany w jej wyglądzie straszne. Wydawało się, jakby po zmiękczeniu ktoś przemodelował lewą stronę jej twarzy i ciała, a prawą zostawił w dawnym kształcie. Ucho, nos, wargi, kości policzkowe wszystko nosiło ślady przekształcenia. Niegdyś delikatne rysy wyglądały teraz po jednej stronie jak rozlane. Skóra również była inna, świecąca i nienaturalnie gładka. Pochyliłem się nad nią. — Słyszysz mnie, Min? Możesz nam powiedzieć, co się stało?
Była półprzytomna. Wyprężyła się, jakby chwycił ją skurcz. Uniosła się trochę. Wywróciła oczami, zrobiła straszny grymas i otworzyła usta, ukazując zęby. Potem opadła i uspokoiła się, lecz oddychała z chrapliwie.
Ogień zmian — pomyślałem. — Poczuła na ciele dotyk ognia zmian.
— Jama… — szepnęła. — Źródło… Stum…
— Min? Co ty mówisz, Min?
Ktoś mnie odciągnął. Jekka Uzdrowiciel.