Trzymał mnie tak przez dłuższą chwilę, aż pomyślałem, że nigdy mnie nie puści. Odepchnąłem jego rękę łagodnie, jakbym strącał motyla, zbyt pięknego, żeby zrobić mu krzywdę. Traiben rozluźnił chwyt, ale słyszałem, że oddycha ciężko z podniecenia. Pasja, która ogarnęła Traibena i która mi się udzieliła, wywołała we mnie zakłopotanie.
— Spójrz — powiedziałem, chcąc złagodzić napięcie, gdyż tego rodzaju uczucie było dla mnie czymś nowym, wprawiało w drżenie — zaczyna się Procesja.
Wszyscy uciszali swoich sąsiadów, gdyż właśnie rozpoczęła się wielka parada. Zamiatacze w purpurowych przepaskach na biodrach szli tańcząc i małymi miotełkami usuwali z drogi niebezpieczne duchy. Następnie w drugim końcu wioski z ciężkiej porannej mgły wyłoniła się Procesja. Prowadził ją syn brata ojca mojego ojca, Meribail, wystrojony w błyszczącą wspaniałą szatę ze szkarłatnych ciasno związanych piór gambardy. Obok niego kroczył Thispar Długowieczny, najstarszy człowiek w wiosce, który przeżył siedem pełnych dziesiątków lat. Był ojcem ojca ojca Traibena. Po drugiej stronie Meribaila maszerował drugi z naszych starców, Gamilalar. Ostatnio obchodził początek siódmej dziesiątki lat. Za tymi trzema szli dostojnie dwójkami naczelnicy wszystkich Domów.
Nie mogłem jednak skupić się na Procesji. Myślałem o słowach Traibena, które wzbudziły we mnie nowe ambicje i pragnienia.
I złożyłem przysięgę. Dotrę na sam szczyt Ściany. Wejdę na Wierzchołek. Spojrzę w oczy bogom, z których spłynie na mnie mądrość, i wchłonę ją całą. Potem wrócę do wioski na nizinie, co udało się nielicznym, a i tak przypłacili to utratą władz umysłowych. I przekażę wszystkim wiedzę zdobytą na górze.
Tak będzie. Od tej pory miałem jasny cel w życiu.
I był to również cel Traibena. Dziwne! Ten wątły, niezgrabny chłopiec marzył o tym, by zostać Pielgrzymem? Wydawało się to niemal komiczne. Nigdy go nie wybiorą, nigdy, przenigdy. A jednak wiedziałem, że kiedy Traiben czegoś pragnie, potrafi dopiąć swego.
Razem ruszymy na Pielgrzymkę, Traiben i ja. Mieliśmy po dwanaście lat i nasze życie było od tego momentu wyraźnie określone.
2
Wydarzenia tamtego dnia rozgrywały się przed moimi oczami, jakbym oglądał je we śnie. Obok mnie przeszli sztywnym i dumnym krokiem naczelnicy Domów. Następnie pojawili się Muzycy, wypełniając powietrze dźwiękami tunborów, galimondów i bindanaji. Po nich Żonglerzy, którzy tańczyli, skakali, wywijali kozły i zmieniali kształty z szaleńczą szybkością, wyrzucając wysoko ostre sepinongi i zręcznie chwytając je w powietrzu. Za nimi szli Święci z uroczystymi minami, na zielonobrązowych poduszkach nieśli święte przedmioty, a dalej bezładnie i nie do rytmu podążało pięciu czy sześciu Tych Którzy Wrócili. Żyli we własnym świecie, zaszczycając Procesję swoją obecnością, ale tak naprawdę w niej nie uczestnicząc. Gdy minęli Chatę Pielgrzymów, zniknęli w ciżbie i tego dnia ani nawet tego roku nikt ich więcej nie zobaczył.
Następnie rozpoczęły się tańce. Kolejno występowały klany tancerzy z każdego Domu. Tkacze wykonali taniec jastrzębia, Skrybowie — szamblera, Rzeźnicy — niedźwiedzia, a Winiarze — skalnej małpy. Czarownicy odtańczyli taniec magiczny, Cieśle taniec młotka. I tak dalej, i dalej. Żonglerzy wykonali taniec elfów, Hodowcy — wodospadu, Uzdrowiciele — ognia, Sędziowie — wilka, a na koniec tancerze Domu Ściany w maskach i wspaniałych szatach powolny i majestatyczny taniec Ściany.
Było jeszcze więcej atrakcji. Dobrze wiecie, jak uroczyście i dostojnie wygląda Procesja Pielgrzymów. Zabawa trwała wiele godzin.
Słowa Traibena zapadły mi w serce.
Po raz pierwszy w życiu zrozumiałem, kim jestem.
Wiecie, kim jesteście? „Ja jestem Mosca” — ktoś powie, „A ja Helkitan”, „Ja jestem Simbol Garbarz”, jakkolwiek się nazywacie. Ale wasze nazwisko to nie wy. „Jestem Poilar Kuternoga” — mówiłem ludziom, ale nie miałem pojęcia, kim może być Poilar Kuternoga. Teraz zacząłem rozumieć. Traiben przekręcił kluczyk w mojej głowie. Kim jest Poilar? Poilar jest Tym, Który Zostanie Pielgrzymem. No tak, ale to już wiedziałem. Jakim Pielgrzymem będzie Poilar? Takim, który rozumie cel Pielgrzymki. Tak. Tak. Ponieważ urodziłem się w Domu Ściany, mogłem się spodziewać, że przez całe życie będę odprawiał jakieś rytuały, ale nie uważałem, że jestem do tego stworzony. Tak więc moja przyszłość nie miała kształtu. Teraz jednak wiedziałem — wiedziałem na pewno, a riie tylko przypuszczałem — że urodziłem się, by zostać Pielgrzymem. Bardzo dobrze. Po raz pierwszy zrozumiałem, co to oznacza.
— Spójrz — powiedział Traiben. — Drzwi Chaty się otwierają.
I rzeczywiście. Dwie pary wielkich łozinowych drzwi ozdobionych grubymi listwami z brązu otwierały się tylko tego jednego dnia w roku. Uchyliły się wolno, skrzypiąc kamiennymi zawiasami, i wyszli przez nie wybrani Pielgrzymi, mężczyźni z izby po lewej stronie, kobiety z izby po prawej. Bladzi, mrugali oczami z powodu blasku, ponieważ nie byli na słońcu od dnia, kiedy pół roku temu ogłoszono ich nazwiska. Krew ściekała im po policzkach, rękach, przedramionach i ubraniach: właśnie złożyli Ofiarę Więzi, która jest ostatnią czynnością przed opuszczeniem Chaty. Byli szczupli i twardzi po przebytym szkoleniu. Twarze mieli przeważnie ponure, jakby maszerowali nie ku chwale, lecz ku śmierci. Tak zwykle wyglądała większość nowych Pielgrzymów. Już się o tym nieraz przekonałem. Zastanawiałem się dlaczego. Tak bardzo się starali, żeby zostać wybrańcami, i po tylu trudach osiągnęli to, do czego dążyli, dlaczego więc wyglądają na takich przygnębionych?
Jednakże przynajmniej kilku sprawiało wrażenie dumnych z zaszczytu, jaki ich spotkał. Ich oczy z zachwytem zwróciły się ku Kosa Saag, a twarze rozjaśniły wewnętrznym światłem. Cudownie było zobaczyć tę garstkę.
— Spójrz na brata Galii — szepnąłem do Traibena. — Widzisz, jaki jest szczęśliwy? Ja również taki będę, kiedy przyjdzie mój czas.
— I ja też.
— O spójrz, spójrz, to Thrance! — Był wtedy naszym wielkim bohaterem, legendarnym atletą, wysokim jak drzewo i doskonale zbudowanym, półbogiem o zdumiewającej urodzie i sile. Wokół nas powstało poruszenie, kiedy ukazał się w drzwiach. — Założę się, że pobiegnie prosto na Wierzchołek, nie zatrzymując się nawet dla nabrania oddechu. Nie będzie czekał na innych. Po prostu będzie dążył do celu bez wytchnienia.
— Pewnie tak — zgodził się Traiben. — Biedny Thrance.
— Biedny Thrance? Dlaczego mówisz takie dziwne rzeczy? Thrance to ktoś, komu należy zazdrościć! Przecież wiesz o tym!
Traiben potrząsnął głową.
— Zazdrościć Thrance’owi? O nie, Poilarze. Zazdroszczę mu szerokich pleców i długich nóg i niczego więcej. Nie rozumiesz? To jest najwspanialsza chwila w jego życiu. Teraz mogą go spotkać tylko gorsze rzeczy.
— Bo został wybrany na Pielgrzyma?
— Ponieważ będzie maszerował na czele — odparł Traiben i popadł w milczenie.
Thrance kroczył z dumnie uniesioną głową ulicą Procesji, spoglądając w kierunku góry.
Procesja dobiegała końca.
Minął nas ostatni tegoroczny Pielgrzym i skręcił w prawo za wielkim szambarem o szkarłanych liściach stojącym pośrodku placu, z którego rozchodziło się promieniście wiele dróg. Pielgrzymi weszli na ścieżkę prowadzącą do Kosa Saag. Za nimi podążyła ostatnia grupa, najsmutniejsza ze wszystkich — spory tłumek odrzuconych kandydatów obarczonych upokarzającym zadaniem niesienia bagaży Wybrańców do granic wioski.