Выбрать главу

— Przepraszam — szepnęła. Unikała mojego wzroku. — Pewnie myślisz, że jestem szalona, skoro mówię takie rzeczy.

— Nie. Nie. To był tylko sen.

— Miałam go wiele razy. Dziesiątki razy. Setki. Ciągle wraca. Zawsze boję się zasnąć.

— Miałaś go na Kosa Saag?

— Dwa razy.

Spojrzałem w wygwieżdżone niebo. Mieć takie sny tutaj, w siedzibie bogów, co to może znaczyć? Ja śniłem o wspaniałościach, ona o śmierci, która wcale nie była śmiercią, lecz nie kończącą się torturą.

Jej sen zatrwożył mnie. Nigdy nie słyszałem czegoś tak przerażającego, tak ponurego. Nieczęsto myślałem o śmierci, ale zawsze sądziłem, że to po prostu koniec życia, ciemność, cisza, powrót materii do ziemi, z której pochodzimy. Traiben i ja czasami rozmawialiśmy o tym, kiedy byliśmy młodzi. Obaj uważaliśmy, że świadomość gaśnie jak świeca. Człowiek żyje cztery dziesiątki lat albo jeszcze kilka dziesiątków więcej, jeśli bogowie dadzą mu przywilej podwójnego życia, a potem odchodzi i to wszystko. Ale ta straszna wizja Hendy, ta katastroficzna fantazja o wiecznej męce, wstrząsnęła mną jak nigdy. Leżałem rozbudzony przez wiele godzin, bojąc się, że jeśli zasnę, przyśni mi się koszmar Hendy. Po pewnym czasie zmorzył mnie sen i nie śniło mi się nic, co pamiętałbym następnego dnia. Jednak kiedy się obudziłem, w pamięci została mi nie wspaniałość boskiej wizji, lecz sen, który opowiedziała mi Hendy.

Szedłem tego dnia jak szaleniec, niemal biegnąc po wznoszącej się w górę łące do miejsca, gdzie zaczynały się nagie czerwone skały, i dalej zboczem do przełęczy. Pozostali musieli mocno się wysilać, żeby za mną nadążyć, lecz szybko zostali w tyle. Kiedy dotarłem do siodła, zobaczyłem z drugiej strony następny poziom Kosa Saag. Magia nieba Muurmuta może i była oszustwem, ale zaprowadziła nas na szlak. Zaczekałem na resztę. Zatrzymaliśmy się i otworzyliśmy ostatnie wino zabrane z domu. Podawaliśmy sobie bukłak, a na każdego przypadło zaledwie kilka kropel. Wzniosłem toast za Muurmuta. Niech pławi się w chwale. Co to miało dla mnie za znaczenie? Znowu mieliśmy iść w górę.

— Muurmut! — krzyczeli wszyscy. — Muurmut, Muurmut, Muurmut!

Szczerzył się jak głupiec, którym zresztą był. Najważniejsze, że znowu znaleźliśmy się na właściwym szlaku. Bogowie czekali na nas na Wierzchołku w pałacu z kryształowymi kolumnami. Albo tak sobie wmawiałem w nadziei, że usunę z pamięci wizję ciemności, strachu i wieczności spędzonej w skrzyni o wymiarach nie większych niż moje ciało.

Wkroczyliśmy w zupełnie nowy świat, w nagą, niedostępną krainę czerwonych skał wyżłobionych w miriady fantastycznych form, z jaskiniami, kuluarami i pociętymi rysami iglicami. Bezchmurne niebo miało dziwny, intensywnie niebieski kolor. Skalnymi korytami płynęły małe potoki. Po ostrych i mroźnych wiatrach, które hulały niżej, powietrze było zaskakująco ciepłe i łagodne, ale już dawno zrezygnowaliśmy z prób zrozumienia rytmów pogody i klimatu Kosa Saag. Znaleźliśmy się w innym świecie.

Góra wznosiła się przed nami serią szerokich płaskich stopni. Wydawało się, że wystarczy postawić stopę na pierwszym stopniu, a będziemy tylko szli i szli aż na sam szczyt. Czułem jednak, że kiedy dotrzemy do pierwszej z tych wielkich kamiennych półek, przekonamy się, że w stosunku do nich jesteśmy nie więksi od ziarenek piasku i że wspinaczka nie będzie taka łatwa.

Zarządziłem postój i kazałem zgromadzić zapasy żywności i wodę, gdyż przed nami rozciągała się sucha, surowa kraina. Sam ruszyłem dalej na rekonesans, zabierając do towarzystwa Traibena. Po drodze niewiele się odzywałem, a kiedy Traiben coś do mnie mówił, odpowiadałem półsłówkami.

— Jak na kogoś, kto wziął sobie nową kochankę, jesteś w bardzo ponurym nastroju — stwierdził po chwili.

— Tak — przyznałem. — Istotnie.

— Czasami tak bywa, kiedy spełnia się jakieś dręczące pragnienie i okazuje się, że rzeczywistość nie dorównuje…

— Nie — przerwałem mu ostro. — Co możesz o tym wiedzieć? Nie o to chodzi!

— Cóż — powiedział Traiben. — Myliłem się. Przepraszam, Poilarze.

Teraz on milczał. Szliśmy przez cały ranek jak dwaj obcy maszerujący obok siebie tą samą ścieżką. Na niebie świeciły oba słońca. W rzadkim powietrzu tej wysoko położonej krainy biały Ekmelios prażył bezlitośnie. Nawet odległa czerwona kula Marilemmy wydawała się zalewać nas żarem. Spieczony słońcem teren zaczął się wznosić stromo. Poczułem dziwną emanację z pierwszego poziomu schodkowej góry, osobliwe zaproszenie, jakby głęboki senny głos mówił: „Tak, to jest ta droga, chodźcie do mnie, chodźcie, chodźcie.”

Zawstydzony, że odezwałem się do Traibena tak szorstko, przerwałem milczenie.

— Jestem w ponurym nastroju z powodu snu, który Hendy opowiedziała mi kilka dni temu w dolinie. Nadal wisi nade mną jego cień.

I zrelacjonowałem go Traibenowi. Znowu drżałem z przerażenia, ale Traiben tylko wzruszył ramionami.

— Biedna kobieta — stwierdził, jakby to nie zrobiło na nim większego wrażenia. — Co za fantastyczne i mroczne myśli krążą jej po głowie.

— A jeśli to nie jest fantazja? Jeśli rzeczywiście coś takiego dzieje się z nami po śmierci?

Roześmiał się.

— Po śmierci nie ma nic, Poilarze. Nic.

— Skąd możesz być tego pewien?

— Rozmawialiśmy o tym, kiedy byliśmy dziećmi, pamiętasz? Czy świeca pali się, kiedy ją zgasisz?

— Nie jesteśmy świecami, Traibenie.

— To jest to samo. Odchodzimy i wszystko się kończy.

— A jeśli nie?

Znowu wzruszył ramionami. Widziałem, że sen Hendy nie przeraził go ani trochę. Albo Traiben zadawał sobie wiele trudu, żeby to ukryć. Może Hendy stanowiła dla niego drażliwy temat. Zdarzało się już, że nową kobietę uważał za zagrożenie naszej przyjaźni.

Góra wciąż zdawała się wzywać. „Chodźcie… chodźcie… chodźcie… „Co to mogło być?

Wahałem się jednak, czy spytać Traibena, czy słyszy to samo wołanie. Obawiałem się, że pomyśli, iż mam halucynacje. Tego dnia stosunki między nami były napięte, a nasze dusze bardziej od siebie oddalone niż kiedykolwiek przedtem.

Chcąc trochę poprawić nastrój, zacząłem opowiadać mu własny sen o złotych i promiennych bogach w cudownym oświetlonym przez słońce pałacu na szczycie Ściany. Ale Traiben ledwo mnie słuchał. Rozglądał się, podnosił kamienie, rzucał je w powietrze, osłaniał oczy i patrzył w dal.

— Nudzę cię? — zapytałem w połowie opowiadania.

— To miły sen, Poilarze. Naprawdę bardzo ładny.

— Ale trochę naiwny.

— Nie. Nie. To piękna wizja.

— Tak, wizja. A sen Hendy to zwykły koszmar. Obie te rzeczy nie mają nic wspólnego z rzeczywistością, prawda?

— Kto to może stwierdzić? Nie będziemy wiedzieli, jaka jest śmierć, dopóki nie umrzemy. Podobnie jąknie dowiemy siejący są bogowie, dopóki nie dotrzemy na Wierzchołek.

— Wolę myśleć, że bogowie są tacy, jakich widziałem w swoim śnie. Może oni sami zesłali mi ten sen, by nas ponaglić, skłonić do wytrwałego marszu?

Traiben obrzucił mnie dziwnym spojrzeniem.

— Mówisz, że to przesłanie? Cóż, możliwe. — Po chwili dodał: — Wierze raczej w twój sen niż w koszmar Hendy. Ale nie będziemy wiedzieli, póki się sami nie dowiemy. Kiedyś miałem sen zupełnie inny niż twój. Opowiadałem ci go, Poilarze? Bluźnierczy sen, naprawdę okropny, prawdziwy koszmar. Śniłem, że dotarłem na Wierzchołek i zobaczyłem bogów, ale były to wstrętne, zezwierzęcone istoty, zepsute, śliniące się bestie, przy których Stopnieni są piękni. I dlatego żaden Pielgrzym, który dotarł na Wierzchołek i wrócił, nie chce mówić o tym, co widział. Nie może wyjawić przerażającej prawdy o bogach, którym oddajemy cześć. — Roześmiał się typowym dla siebie śmieszkiem, który znałem tak dobrze i który miał być niedbałym skwitowaniem czegoś, co w rzeczywistości nie było dla niego obojętne. — A jeśli już mówimy o przesłaniach, słyszałeś coś?