Thrance złapał mnie za ramię i nachylił się.
— Możemy wejść do środka, ty i ja. Tylko zerkniemy! Tylko zerkniemy!
Dlaczego demon kusił mnie w ten sposób?
— Jak można tak ryzykować? — zaśpiewałem. — Powinniśmy iść dalej!
— Tylko zerkniemy, tylko zerkniemy. — Thrance skinął na mnie. Jego oczy były jak płonące węgle. — Śpiewaj dalej, a nic się nie stanie. Śpiewaj, Poilarze, śpiewaj, śpiewaj, śpiewaj!
To było szaleństwo. Zaczął ciężkim krokiem posuwać się w stron? jaskini, a ja podążyłem za nim wydeptanym traktem, bezradny jak niewolnik. Pozostali wskazywali na nas palcami i gapili się, ale nie zrobili nic, żeby nas powstrzymać. Myślę, że byli zbyt zdezorientowani i otumanieni bliskością potężnego umysłu Kavnalli. Tylko Traiben odłączył się od grupy i potruch-tał w naszą stronę, ale nie po to, żeby mi przeszkodzić. Biegł do nas, prosząc śpiewnie:
— Weźcie mnie też, weźcie mnie też! Oczywiście. Jego głód wiedzy był nienasycony.
I tak wbrew rozsądkowi weszliśmy do jaskini, prosto w paszczę wroga.
Nie przestaliśmy śpiewać ani na chwilę. Może straciliśmy rozum, ale przynajmniej zostało nam trochę zdrowego rozsądku. Gardło miałem zdarte i obolałe, ale nadal szczekałem, wrzeszczałem i wyłem z całych sił, podobnie jak Thrance i Traiben. We trzech robiliśmy potworny harmider. Myślałem, że ściany jaskini się zawalą pod wpływem naszych wrzasków.
Wewnątrz dominowało niesamowite szare światło. Wydobywało się z ciemnych, lśniących, cętkowanych żywych mat pokrywających powierzchnię skały. Kiedy wzrok przyzwyczaił się nam do mroku, zobaczyliśmy, że jaskinia jest głęboka i ogromna i że ta świecąca roślina oświetla nawet najdalsze zakamarki. Weszliśmy do środka. Z mat unosiły się od czasu do czasu chmury ciemnych zarodników, a z szorstkiej powierzchni wydzielał się gęsty czarny sok, jakby roślina krwawiła.
— Patrzcie, patrzcie, patrzcie, patrzcie! — zaśpiewał Thrancc coraz wyżej.
Pośrodku jaskini pełzały we wszystkie strony czarne stworzenia o woskowatej skórze. Były długie i niskie. Poruszały się na wydłużonych kończynach. Trzymając głowy nisko przy ziemi, pożerały kleistą substancję wydzielana przez maty. Miały wąskie ogony o nieprawdopodobnej długości, przypominające raczej liny.
Thrance podszedł do jednego z tych stworzeń i uniósł mu głowę.
— Patrzcie, patrzcie, patrzcie, patrzcie!
Byłem tak zdumiony, że prawie zapomniałem o śpiewaniu. Stwór miał niemal ludzką twarz! Zobaczyłem usta, nos, podbródek, oczy. Chrząknął i próbował się wyrwać, ale Thrance przytrzymał go na tyle długo, bym uświadomił sobie, że to jest ludzka twarz. Zrozumiałem, że mam przed sobą Przekształconego, że to, co czołga się przede mną w śliskiej mazi, zostało kiedyś zwabione przez zew Kavnalli. Zadrżałem na myśl, że tylu mieszkańców naszej wioski spotkał podobny los na Ścianie.
— Śpiewaj! — przypomniał mi Traiben. — Śpiewaj, Poilarze! Bo zginiesz!
Byłem odrętwiały ze zdumienia i przerażenia.
— Co to jest? Kim oni są? Znasz ich? Thrance zaśmiał się melodyjnie.
— To był Bragdar, to Stit, a to Halimar — zaśpiewał. Wskazał na tego, który niedaleko mnie tarzał się w paskudztwie pokrywającym dno jaskini. — A to Gortain.
Pamiętałem to imię.
— Gortain, który był kochankiem Lilim?
— Gortain, który był kochankiem Lilim.
Znowu zadrżałem i omal się nie rozpłakałem, gdy stanęła mi przed oczami słodka Lilim, z którą po raz pierwszy robiłem Zmiany, i która opowiedziała mi o swoim kochanku Gortainie. Poprosiła mnie: „Jeśli go spotkasz, prześlij mu ode mnie słowa miłości. Nigdy go nie zapomnę”. Gortain Lilim pełzał teraz u moich stóp, czarna woskowata istota, zmieniona nie do rozpoznania i powiązana długim ogonem z nie znanym potworem czającym się w głębi jaskini. Nie mogłem się powstrzymać. Ukląkłem i zaśpiewałem mu imię Lilim, ponieważ złożyłem jej obietnice. Miałem nadzieje, że stwór tego nie zrozumie. Myliłem się jednak, gdyż jego oczy się rozszerzyły i zobaczyłem w nich taki ból, że chętnie wyrwałbym z piersi serce, gdyby to mogło mu pomóc. Zapłakał bez łez. To był straszny widok. Obiecałem jednak Lilim, że poszukam jej Gortaina i przekażę mu od niej pozdrowienia, choć teraz tego żałowałem.
— Śpiewaj! — krzyknął Traiben. — Nie przestawaj, Poilarze! Śpiewać? Jak mogę śpiewać? Pragnąłem umrzeć ze wstydu.
Milczałem przez chwilę z pochyloną głową i w tym momencie usłyszałem głos Kavnalli grzmiący w moim umyśle jak dziesięć skalnych lawin. Nakazywała mi podejść do niej i poddać się. Zrobiłem jeden chwiejny krok. Thrance chwycił mnie jednak z nadludzką siłą i przytrzymał, a Traiben uderzył w plecy, żebym oprzytomniał. Skinąłem głową, otworzyłem usta i wydobyłem z nich wrzask, jakbym płonął żywcem, a potem następny i następny. To właśnie była moja pieśń.
— Lilim… — szepnąła istota u moich stóp głosem przypominającym raczej jęk, który jednak przebił się przez moje wrzaski jak dźwięk blaszanego bindanaya. — Zaprowadź mnie do Lilim… Lilim… chcę pójść do domu… domu… domu…
Ukląkłem przy nim. Miał twarz umazaną sokiem dziwnej rośliny. Z udręczonych oczu spłynęły czarne łzy.
— Poilarze, nie, cofnij się, cofnij się…
Nie zwróciłem uwagi na krzyk Thrance’a. Spojrzałem z litością w zrozpaczone oczy, Gortain zaś oplótł mnie ramionami jak tonący. Myślałem, że jest to braterski uścisk, ale poczułem, że stwór ciągnie mnie do siebie, szarpie, próbuje zawlec w głąb jaskini do Kavnalli. Oczywiście nie był w stanie tego zrobić, bo jego kończyny utraciły wszelką sile. Mimo to ogarnął mnie strach. Wyrwałem mu się gwałtownie i odtoczyłem. Nie myśląc nawet o tym, wyciągnąłem nóż i przeciąłem nie kończący się sznur, który łączył Gortaina z istotą czającą się w głębi pieczary. Gortain zawył, zwinął się w kłębek, wpadł w drgawki, a potem dostał gwałtownych konwulsji. Podskakiwał, wyginał się w łuk i opadał na ziemię.
— Śpiewaj! — rozkazał mi Traiben, gdyż stałem, gapiąc się bezmyślnie.
Otworzyłem usta. Wydostał się z nich kraczący, ochrypły głos. Thrance wyrwał mi nóż z ręki i zagłębił go w piersi Gortaina.
Gortain znieruchomiał. Ze wszystkich stron zbliżali się do nas, wijąc się i pełznąc, inni niewolnicy Kavnalli, jakby zamierzali nas otoczyć i zaciągnąć w mrok jaskini.
— Wychodzimy! — zaśpiewał Thtance. — Wychodzimy, wychodzimy, wychodzimy!
I uciekliśmy.
18
Dlaczego mnie zabrałeś do jaskini? — zapytałem Thrance’a, gdy znaleźliśmy się po drugiej stronie niecki otoczonej piaszczystymi wzgórzami, a głos Kavnalli był już tylko słabym echem w moim umyśle.
— Skąd mam wiedzieć? Miałem ochotę znowu tam pójść. Wiedziałem, że wytrzymam. Sądziłem, że ty też.
— Dałeś się zwabić.
— Może tak.
Minęliśmy pokruszone brązowe skały i dotarliśmy do krainy czarnych, ostrych jak sztylety szczytów, które wznosiły się wysoko przed nami, lśniąc jak lustra w świetle jasnego Ekmeliosa. Wrócił mój wcześniejszy pesymizm. Pielgrzymka wyczerpuje nawet najbardziej zdecydowanych, bez przerwy wystawia na próbę i wysysa wszystkie siły. Nie potrafiłem wykrzesać z siebie żadnych rezerw. Będziemy podróżowali wiecznie — mówiłem sobie osowiale — i zawsze pojawi się nowy poziom stanowiący kolejne wyzwanie. Nie ma wcale Wierzchołka, tylko Ściana na Ścianie. Głowa mnie bolała, gardło miałem zdarte od śpiewu, jakbym połknął ogień.