Jakże ich żałowałem! Jak bolało mnie serce na widok ich wstydu!
Były ich setki, setki. Maszerowali piątkami w nie kończącym się pochodzie. Wiedziałem, że to tylko ci, którzy przeżyli ciężką próbę szkolenia i selekcji. Wielu umarło w jej trakcie. Mimo to zostało osiemdziesięciu czy dziewięćdziesięciu pokonanych na jednego z czterdziestki Wybrańców. Zawsze tak było. Wielu się zgłaszało, ale niewielu miało szczęście. W moim roczniku, który należał do licznych, rywalizowało ze sobą cztery tysiące dwustu pięćdziesięciu sześciu kandydatów. Każdy z nas miał mniej niż jedną szansę na sto, że zostanie wybrany.
Jednak pokonani maszerowali dumnie, jakby sami byli zwycięzcami — głowy wyprostowane, oczy spoglądające ku górze. Tak było każdego roku i nigdy nie mogłem zrozumieć dlaczego. Być kandydatem, nawet odrzuconym, to mimo wszystko zaszczyt, nie chciałbym jednak znaleźć się w ich gronie. Minęli nas i ulica Procesji opustoszała.
— Na końcu też powinni iść Zamiatacze — stwierdził Traiben — żeby odpędzić duchy, które zbiegły się tłumnie po przejściu ludzi.
Wzruszyłem ramionami. Czasami nie miałem cierpliwości do dziwnych uwag Traibena. Skupiłem wzrok na drodze do Kosa Saag, na północny zachód od wioski. Pielgrzymi znajdowali się teraz na płaskiej części drogi i dlatego nie było ich widać, tylko ich żałosnych tragarzy. Potem tragarze zniknęli nam z oczu z powodu spadku terenu, a chwilę później ukazali się pierwsi Pielgrzymi na stromej części drogi, która biegnie do podnóża Ściany. Kiedy szli wyłożoną złotymi dywanami ścieżką, światło białego Ekmeliosa i krwistoczerwonej Marilemmy otaczało ich oślepiającym blaskiem.
Obserwując ich, czułem wielkie podniecenie, niemal przyprawiające o mdłości. Drżałem, w gardle mi zaschło, moja twarz zrobiła się sztywna jak maska. Co roku widziałem wymarsz Pielgrzymów, ale tym razem było inaczej. Oczami wyobraźni zobaczyłem siebie pośród nich: wchodzę w Ścianę, wioska maleje za mną i zmienia się w punkcik, powietrze robi się coraz rzadsze i chłodniejsze. Patrzę w górę na odległy nie znany Wierzchołek i czuję, że kręci mi się w głowie od dziwów.
W pewnym momencie Traiben chwycił mnie za ramię. Tym razem go nie odepchnąłem.
Razem wymienialiśmy nazwy słupów milowych, które mijali Pielgrzymi.
— Roshten… Ashten… Glay… Hespen… Sennt…
Najdalszym punktem, jaki zwykle dostrzegało się z niziny, był Sennt. Tego jednak dnia, jak wspomniałem powietrze było niezwykle przejrzyste, widzieliśmy więc jeszcze jeden zakręt drogi i słup milowy o nazwie Denbail. Traiben i ja razem wymówiliśmy szeptem jego nazwę. Tam kończył się złoty dywan i zaczynał szlak z nagich kamieni. Odrzuceni kandydaci musieli w tym miejscu zostawić ekwipunek, gdyż nie mogli iść wyżej. Wytężając wzrok, patrzyliśmy, jak Czterdziestu odbiera plecaki i sprzęt. Tragarze zawrócili do wioski, a Pielgrzymi rozpoczęli podróż i po pewnym czasie zniknęli nam z oczu we mgle zalegającej krętą ścieżkę.
3
Tej nocy po raz pierwszy miałem sen o gwiazdach. Była to noc wielu księżyców. Mieniące się światło tańczyło na ścianach naszego domu. Niektórym trudno spać w takim blasku, ale zmęczony po dniu pełnym wrażeń zasnąłem kamiennym snem. I przyśniły mi się światy znajdujące się poza naszym Światem.
W swoim śnie wspinałem się na Kosa Saag z nie większym wysiłkiem, niż gdybym wchodził na dach stodoły. Przeszedłem przez wszystkie Królestwa Ściany, co zabrało mi niewiele czasu. Traiben i inni przyjaciele szli gdzieś z tyłu za mną, ale nie zwracałem na nich uwagi i maszerowałem z zadziwiającą lekkością, aż dotarłem do Wierzchołka. Stanąłem pod światami Niebios, pod gwiazdami. Widziałem je świecące daleko jak ogniste duchy. Tańczyłem w ich zimnym świetle. Czułem ich moc i obcość. Śpiewałem z bogami i smakowałem mądrość, którą mi przekazywali. Pojawił się mój wielki przodek, Pierwszy Wspinacz, najświętszy człowiek. Stanął przede mną, a ja połączyłem się z Jego duchem. Gdy zszedłem ze Ściany, moja twarz jaśniała. Wyciągałem ręce do tych, którzy mnie pozdrawiali i klękali przede mną, płacząc z radości.
Taki miałem sen. W następnych latach powracał wiele razy, kiedy leżałem uśpiony pod mrocznym niebem. Ci, którzy leżeli obok mnie, opowiadali mi później, że rzucałem się, mruczałem przez sen i wyciągałem ręce, jakbym próbował chwycić same Niebiosa.
Dziwny sen, to prawda. Ale najdziwniejsze było to, że za pierwszym razem wszyscy w wiosce również go mieli.
— Śniło mi się, że wszedłeś na Ścianę i tańczyłeś na Wierzchołku — oznajmił brat mojej matki, Urillin, kiedy wyszedłem rano z sypialni.
I roześmiał się, jakby chciał dać mi do zrozumienia, że głupotą jest przywiązywanie zbytniej wagi do snów. Ale w ciągu najbliższej godziny trzy inne osoby opowiedziały mi podobny sen. Traiben również. A niedługo potem, kiedy szedłem ulicami zaśmieconymi po uroczystościach z poprzedniego dnia, zobaczyłem, że wszyscy wpatrują się we mnie, szepczą coś i wskazują palcami, jakby mówili: „To ten, który tańczył na Wierzchołku. Jest na nim znak bogów, widzicie?”. I upewniłem się wtedy — co nie znaczy, że miałem wcześniej jakieś wątpliwości — że moim przeznaczeniem jest zostać Pielgrzymem i dokonać wielkich rzeczy.
Od tego dnia nie było prawie godziny, w której nie myślałbym o wejściu na Wierzchołek. Co roku dwunastego dnia elgamoira patrzyłem, jak nowa Czterdziestka wychodzi z Chaty Pielgrzymów, kieruje się na Kosa Saag, aż do tej cudownej i straszliwej zarazem chwili, kiedy już nie było jej widać. I myślałem wtedy tylko o tym, że minął kolejny rok, a ja jestem o rok bliżej momentu, kiedy sam wyruszę w tę drogę.
Nie będę wam wmawiał, że wspinaczka była jedyną rzeczą, która w tamtych latach zaprzątała mi głowę, choć marzyłem o tej wielkiej przygodzie. Często myślałem o Pielgrzymce. Często śniłem o niej śniłem i o tajemnicach czekających na szczycie Ściany, ale musiałem zmagać się z trudami dojrzewania.
Po raz pierwszy kochałem się z dziewczyną, kiedy skończyłem trzynaście lat. Nazywała się Lilim i, jak to jest w zwyczaju, pochodziła z rodziny mojej matki. Liczyła sobie dwadzieścia pięć lat. Miała okrągłą różową twarz i pełne wspaniałe piersi. Wyraźnie widoczne zmarszczki świadczyły o wieku, ale wydawała mi się bardzo piękna. Moja matka musiała jej powiedzieć, że jestem gotowy. Na zebraniu rodzinnym Lilim podeszła do mnie i zaśpiewała krótką piosenkę, którą kobiety śpiewają, kiedy wybierają mężczyznę. Chociaż w pierwszej chwili byłem zaskoczony i nawet lekko przestraszony, szybko się opanowałem i zaśpiewałem strofkę, którą mężczyźni powinni odpowiedzieć.
Tak więc Lilim nauczyła mnie Zmian i wprowadziła w rzekę rozkoszy, a ja zawsze będę ją miło wspominał. Pokazała mi jak mam doprowadzić do szczytu moją męskość, a ja zachwycałem się tym, że mój członek potrafi być taki wielki i taki twardy. W upojeniu dotykałem jej gorącego ciała, aż jej kobiece organa nabrzmiewały i puchły, wyłaniały się krągłe piersi. Było jeszcze cudowniej, niż sobie wyobrażałem. Przez czas, kiedy nasze ciała były splecione — trwało to tylko parę minut, ale mi wydawało się wiecznością — miałem wrażenie, że jestem kimś innym. Na tym właśnie polega robienie Zmian: wykraczamy poza granice swojego ja i stapiamy w jedność z drugim człowiekiem.
Wróciwszy do zwykłych bezpłciowych postaci, leżeliśmy obejmując się i rozmawiając. Lilim zapytała mnie, czy zamierzam zostać Pielgrzymem, a ja odpowiedziałem, że tak.
— Miałam więc proroczy sen — stwierdziła, a ja wiedziałem, o co jej chodzi. Sama była odrzuconą kandydatką, ale jej kochanek Gortain został któregoś roku wybrany do Czterdziestki. — Jeśli go zobaczysz na górze, przekaż mu słowa miłości ode mnie i powiedz, że o nim nie zapomniałam.