— Kavnalla dokonała w tobie Zmian, a jednak uciekłeś? Jak? — zapytałem Thrance’a.
— Transformacja była tylko częściowa. Nie wyrósł mi ogon. Najpierw Kavnalla przetacza w ciebie swoją krew, co sprawia, że stajesz się podatny na ogień zmian, który płonie we wszystkich tamtejszych skałach. Zaczynasz zmieniać kształt i stajesz się taki jak istoty w jaskini. Po jakimś czasie wyrasta ci ogon, który stanowi ostatni etap przekształcenia. Przywiązany do Kavnalli, przepadasz na wieki. Zawsze tak jest, kiedy dokonuje się transformacja.
— Jest więcej Kavnalli?
— Myślę, że to jest jedyna. Ale istnieją inne Królestwa i inne rodzaje transformacji. Tym, którzy są podatni na działanie sił Ściany, zawsze grozi tutaj niebezpieczeństwo. — Thrance mówił spokojnie, jakby z ogromnego dystansu. Spojrzałem na niego ze zdumieniem. Powoli zaczynałem rozumieć, dlaczego taki jest. Spał z demonami i zdołał się obudzić, ale nie był już taki jak my wszyscy. — Myślałem, że pokonam Kavnallę i przejmę nad nią władzę, kiedy się z nią połączę — kontynuował. — To tylko wielki bezradny ślimak, istota, która leży w głębi jaskini i jest uzależniona od żywicieli. Pokonałbym ją siłą woli i rządzilibyśmy razem, Kavnalla i ja, spoczywając obok siebie w ciemności. Byłbym Królem Królestwa Kavnalli, a Kavnalla moją Królową.
Nie mogłem oderwać od niego wzroku. Z niczyich ust nie słyszałem jeszcze takich dziwnych, szalonych rzeczy.
— Ale oczywiście to było niemożliwe. Zrozumiałem to po jakimś czasie. Istota okazała się silniejsza niż sądziłem. Nie potrafiłem jej pokonać. Jeszcze dzień czy dwa i miałbym ogon. Zostałbym na zawsze w tej jaskini jako niewolnik żywiący się szlamem. W porę wyrwałem się na wolność. Starczyło mi na to siły. Dzięki śpiewowi uciekłem w połowie procesu transformacji. Resztę sam widzisz.
— Nie można cofnąć tych zmian?
— Nie — odparł. — Jestem, jaki jestem.
Wąska żwirowata ścieżka porośnięta po bokach karłowatymi krzakami o zakurzonych szarych liściach zaprowadziła nas w górę do krainy wąskich czarnych iglic, Królestwa Sembitola. Nigdy się nie dowiedziałem, kim lub czym jest Sembitol. Czy takim samym pasożytniczym mieszkańcem jaskiń jak Kavnalla? Przypuszczam, że musi to być stwór podobnego rodzaju, gdyż tak samo jak Kavnalla trzyma swój lud siłą umysłu, jakimś czarem. Na początku podróży przez tę krainę Thrance pokazał nam wędrujące po krętych szlakach wysoko nad nami istoty, które były niewolnikami Sembitola. Choć z takiej odległości wydawały się nie większe od plamek, dostrzegliśmy, że wykonują osobliwe ruchy, mają sztywny i nierówny chód, podobnie jak tancerze w tańcu podwójnego życia, którzy udają bardzo starych. Nie widzieliśmy ich pojedynczo, lecz zawsze po piętnaście czy dwadzieścia w rzędzie. Każdy członek grupy trzymał poziomo w ręce długi kij, a drugą chwytał się kija osobnika idącego przed nim. I tak maszerowali wąskimi szlakami, które wiły się po zboczach czarnych gór jak inskrypcje na świętej różdżce.
— Wędrują z ten sposób dlatego, że szlaki są niebezpieczne? — zapytałem Thrance’a.
Obdarzył mnie nieobecnym, obojętnym uśmiechem, nie cieplejszym niż światło odległej czerwonej Marilemmy.
— Wprawdzie szlaki są niebezpieczne, ale oni idą w ten sposób, bo mają taki zwyczaj. Nie istnieje inny powód. Tacy po prostu są.
— Ale jacy?
— Zaczekaj. Zobaczysz — skwitował. Odpowiadanie na moje pytania stanowiło dla niego zbyt wielki wysiłek. Zamknął się w sobie i nie powiedział nic więcej.
Wkrótce dwa czy trzy zakręty nad nami pojawiła się kolejna grupa obcych schodzących tym samym stromym szlakiem, którym my wchodziliśmy. Zachowywali się cicho, maszerując zwartym rzędem, oddzieleni tylko długością kijów. Z bliska zobaczyłem, dlaczego idą w taki dziwny sposób. Bardzo wydłużone i zniekształcone kończyny wyglądały tak, jakby zostały wyposażone w dodatkowe kolana i łokcie. Miedzy tymi patykowatymi odnóżami były zawieszone małe i kruche ciała. Nie nosili ubrań, a ich skóra miała szarawy odcień ze słabym połyskiem. Przypominała sztywną, przezroczystą skorupę.
Wszyscy byli identyczni. W twarzach o drobnych ściągniętych rysach dominowały duże wytrzeszczone oczy, w których widniało niewiele inteligencji. Nie różnili się wzrostem, jakby odlano ich z jednej formy. Nie potrafiłbym ich odróżnić, choćby od tego zależało moje życie.
Stanowili dziwną, nieprzyjemnie wyglądającą grupę.
— Kim oni są? — zapytałem Thrance’ a. Odpowiedział, że to lud Królestwa Sembitola.
Nie miałem pojęcia, co o nich sądzić, choć miałem pewną teorię.
— Wyglądają jak insekty, ale czy może istnieć gatunek owadów wielkości człowieka?
— Kiedyś byli mężczyznami jak my — odparł. — Albo kobietami. Trudno to teraz stwierdzić. Przeszli transformację i zamienili się w insekty. Lub coś w tym rodzaju.
Było tak, jak się obawiałem. Tutaj również działał ogień zmian.
— Myślisz, że sprawią nam kłopoty?
— Zwykle są pokojowo nastawieni — powiedział. — Istnieje tylko ryzyko, że zapragną dać ci szansę, byś się stał taki jak oni. Co, podejrzewam, jest dość łatwo zrobić. Ale nie polecałbym tego.
Odpowiedziałem kwaśnym uśmiechem. Mieliśmy najpierw inny problem do rozwiązania. Szlak był tak wąski, że mogła się na nim zmieścić tylko jedna osoba, więc zastanawiałem się, co będzie, kiedy dwie grupy staną naprzeciwko siebie. Jednak gdy znaleźliśmy się w odległości pięćdziesięciu kroków od tamtych, zrobili coś niezwykłego. Bez słowa przystanęli i jednocześnie wbili kije w ziemię na brzegu szlaku. Potem uklękli i zwiesili długie nogi nad przepaścią, chwytając się kijów obiema rękami i robiąc nam miejsce.
Był to zadziwiający widok: dwudziestu poważnych wędrowców wiszących w ten sposób nad otchłanią. Przechodząc, spojrzeliśmy na nich, lecz nie dostrzegliśmy strachu w ich oczach. Prawdę mówiąc pozostały zupełnie bez wyrazu. Czekali, niewzruszeni jak głazy, patrząc w bok, jakbyśmy byli niewidzialni. Gdy ich minęliśmy, podnieśli się, wyszarpnęli kije z ziemi i ustawili się w szyku, ruszając w dalszą podróż. Nie powiedzieli do nas ani słowa. Miałem wrażenie, że śnię.
Jakąś godzinę później spotkaliśmy na tym samym szlaku następną grupę. I znowu jej członkowie jak na komendę wbili kije w ziemię i zawiśli nad pustką, przepuszczając nas. Tym razem jednak wydarzyło się nieszczęście. Gdy Kilarion i Jaif, którzy szli na końcu, przechodzili obok Przekształconych, brzeg szlaku nagle ukruszył się w jednym miejscu i odpadł, zabierając ze sobą dwie owadzie istoty. Poleciały w przepaść jak kamienie, nie wydając żadnego dźwięku. Kiedy uderzyły w zbocze daleko w dole, rozległ się dziwny trzask jak pęknięcie glinianego naczynia, a po nim zapadła cisza.
Było to przerażające, ale najgorsze, że pozostali ludzie-owady wydawali się zupełnie nieporuszeni śmiercią towarzyszy, jakby tego w ogóle nie zauważyli. To jednak niemożliwe, ponieważ wszyscy wisieli obok siebie, a sąsiedzi tych dwóch, którzy zginęli, z pewnością musieli widzieć, jak spadają. Nie zareagowali w żaden sposób. Gdy przeszliśmy, po prostu wskoczyli na szlak, wyciągnęli kije i ruszyli dalej bez słowa komentarze. Żaden nie zadał sobie trudu, żeby spojrzeć w otchłań, która zabrała ich dwóch towarzyszy.
— Życie nic dla nich nie znaczy — wyjaśnił Thrance. — Ani ich własne ani czyjeś. Są pozbawionymi dusz istotami. — Splunął w przepaść.
Obejrzałem się i zobaczyłem, że insekty są już dwa zakręty pod nami i śpieszą w dół ku jakiemuś tajemniczemu celowi, który je wzywał.
Na szczycie ostrej iglicy znajdowały się płaskie półki, gdzie mogliśmy rozbić obóz. Zatrzymaliśmy się tam na noc. Nasz cel leżał kawałek przed nami — miejsce, gdzie naturalny most łączył najwyższą iglicę stożkowatego szczytu z czymś, co leżało za nim. Ciemność jednak zapadła tak szybko, że rozsądek nakazywał nie podejmować dalszego marszu przed świtem.