— Czuję obecność za nami — odezwała się wtedy Thissa i wskazała na most.
— Obecność? Czyją obecność?
— Ment? Tuli? — powiedziała, potrząsając głową.
Dotarliśmy do zwietrzałego skalnego pagórka, nagiego i całkowicie wystawionego na żar południowego słońca, które w rozrzedzonym na tej wysokości powietrzu prażyło niemiłosiernie. Zobaczyłem w górze niebieski błysk i usłyszałem trzask. Zdziwiłem się, ponieważ niebo było bezchmurnie. Wysoko w powietrzu krążyły ciemne, groźne ptaki. Nie mogliśmy więc zatrzymać się tutaj na spokojny odpoczynek. Musiałem jednak zaufać intuicji Thissy. Podzieliłem grupę. Większość poszła dalej pod przywództwem Galii, żeby znaleźć miejsce na obóz. Ja natomiast zostałem przy moście razem z Thissa, Kilarionem i paroma innymi osobami, żeby zobaczyć, kto za nami idzie.
Przez dłuższy czas nikogo nie widzieliśmy ani nie słyszeliśmy. Nawet Thissa doszła do wniosku, że się pomyliła. I wtedy Kilarion wydał okrzyk. Zerwał się i osłonił oczy przed promieniami słońca odbijającymi się od ścian wąwozu. Krętą ścieżką prowadzącą do mostu szła mozolnie samotna postać.
Próbowałem ją rozpoznać pośród oślepiającego blasku. Wydawało mi się, że widzę długie pająkowate kończyny, drobne ciało, połysk szarawej skóry.
— To jeden z górskich ludzi — powiedziałem z odrazą.
— Nie — odezwał się Traiben. — Myślę, że to Tuli.
— Tuli? Ale jak…
— Czy górscy ludzie podróżują w pojedynkę? — zapytał. — Spójrz! Przyjrzyj się uważnie!
— Tak, to Tuli — potwierdził Kilarion. — Widzę jej twarz. Ale… to ciało…
Istota poruszała się jak ludzie-insekty, ale znacznie bardziej niezdarnie, chwiejnym krokiem, jakby była mocno pijana. Wyglądało na to, że ma kiepską kontrolę nad długimi kończynami. Zatrzymała się tuż przed mostem. Stała zdezorientowana, słaniając się i machając niezbornie chudymi ramionami. Zrobiła ostrożny krok, ale nogi się jej poplątały. Opadła na kolana i klęczała zamroczona i bezradna. Zobaczyłem jej twarz, znajome ostre rysy, znajomy szeroki błazeński uśmiech. Tuli. Teraz jednak nie uśmiechała się. Usta miała wykrzywione w strasznym grymasie przerażenia i zmieszania.
— Musimy po nią pójść — stwierdził Kilarion.
Tak więc obaj znowu przeszliśmy przez most, nawet przez chwilę nie zastanawiając się na ryzykiem. Nie pamiętam, jak znalazłem się po drugiej strome. Wzięliśmy zdeformowaną Tuli za ręce i nogi i przenieśliśmy ją przez most. Jeden jej gwałtowny ruch i wszyscy troje spadlibyśmy w przepaść. Wisiała między nami jak lina, a my poruszaliśmy się jak czworonożne stworzenia i dopiero, kiedy znaleźliśmy się w bezpiecznym miejscu, położyliśmy ją na ziemi, drżąc jak w gorączce. Potem Kilarion zaczął się śmiać, więc ja również się roześmiałem. I odwróciliśmy się plecami do tego strasznego mostu.
Pozostali Pielgrzymi rozłożyli się tysiąc kroków dalej w zalesionej niecce pod zwietrzałą górą, która wyglądała na niewyobrażalnie starą. Przynieśliśmy Tuli i nasi trzej Uzdrowiciele zajęli się nią, by przywrócić jej dawną postać. Reszta odwróciła wzrok z szacunku dla cierpienia. Ja jednak rzuciłem spojrzenie w tamtą stronę i zobaczyłem, że Jekka robi Zmiany z Tuli, a Malti i Kreod trzymają ją za ręce. Tuli była w połowie taka jak dawniej, a w połowie zmieniona. Przedstawiała sobą tak okropny widok, że zamknąłem oczy i bezskutecznie starałem się wymazać obraz z pamięci.
Dwie godziny zabrał jej powrót do pierwotnej postaci i nawet wtedy miała w sobie coś dziwnego: lekkie wydłużenie członków, lekko szary odcień skóry. Wiedziałem, że te zmiany nigdy się nie cofną. Podobnie jak nigdy nie wróci wesołość, którą musi się cechować Klown, a przynajmniej udawać ją na zawołanie. Cieszyłem się jednak, że mamy ją z powrotem. Nie pytałem, dlaczego uciekła ani dlaczego postanowiła wrócić do nas w połowie transformacji. To był jej sekret.
Jeśli chodzi o Menta, Tuli powiedziała, że nie zobaczymy go więcej. Został w Królestwie Sembitola, więc nie czekaliśmy już na niego.
Odpoczęliśmy po przeżyciach na moście i wyruszyliśmy do krainy szarych skał. Nie wędrowaliśmy dłużej jak pół godziny wyboistym, pełnym jaszczurek szlakiem, gdy natknęliśmy się na Thrance’a siedzącego spokojnie przy wielkim głazie obok drogi. Skinął nam głową i przyłączył się do nas bez słowa.
19
Weszliśmy do Królestwa Kvuz. Tak nas poinformował Thrance. W swoich wędrówkach dotarł do tego miejsca. Według niego było to najbardziej ponure Królestwo Ściany.
— Pod jakim względem? — zapytałem go, myśląc o ogoniastych więźniach z jaskini Kavnalli i pozbawionych duszy pająkowatych niewolnikach Sembitola.
Thrance wzruszył ramionami i powiedział:
— Każdy walczy tam z każdym. To najgorsze miejsce. Przekonasz się sam, chłopcze.
Z pewnością Królestwo Kvuz nie odznaczało się urodą. Była to sucha, pusta kraina, podobna trochę do posępnego płaskowyżu, którym szliśmy dawno temu, lecz jeszcze bardziej przykra dla oka. Minęliśmy małe stożkowate góry zionące ogniem, dymem i cuchnącymi gazami. Potem musieliśmy przejść przez ciemną równinę. Wyglądała jak morze popiołów, które chrzęściły nam pod stopami. Wszędzie natykaliśmy się na wyschnięte jeziora i zasypane żwirem strumienie. Każdy powiew wiatru unosił chmury drobnego pyłu. Gdzieniegdzie z ziemi wydobywała się bulgocząca ciecz, a wokół takiego źródła wyrastały kępki żałosnych krzaków o sękatych gałęziach i czarnych liściach. Przed nami pierzchały blade, beznogie stworzenia podobne do robaków, ale długie jak ramię mężczyzny i pokryte krótką szczeciną. Wiły się z zadziwiającą szybkością przez piaszczystą ziemię i znikały w podziemnych gniazdach.
Nie mogłem sobie wyobrazić, żeby na tej niegościnnej pustyni mogły wyrosnąć jakiekolwiek osady. Doszedłem do wniosku, że jest to bezludne Królestwo. Gdy podzieliłem się tym spostrzeżeniem z Thrance’em, wskazał w stronę zerodowanych pagórków po lewej stronie.
— Popatrz na te niskie wzgórza. To jest właśnie Królestwo.
— Jakie Królestwo? Gdzie?
— Widzisz otwory tuż nad ziemią?
Zmrużyłem oczy przed blaskiem słońca i dostrzegłem rozsiane z rzadka na zboczach małe otwory, przez które ledwo mógłby się przecisnąć człowiek. Wyglądały jak nory jakichś zwierząt-samotników. Thrance skinął na mnie i podeszliśmy bliżej. Przed każdym otworem zobaczyłem rządki ostrych pali wbitych w ziemię, coś w rodzaju palisady obronnej. Ze wszystkich dziur wyglądały błyszczące podejrzliwością oczy.
— To są ich domy — oznajmił Thrance. W jego głosie pobrzmiewała pogarda. — Całymi dniami siedzą w nich samotnie, kuląc się w ciemności. Nie ufają sobie nawzajem. Walczą między sobą. Każdy ma swoją porę, kiedy wychodzi na poszukiwanie jedzenia. Jeśli przypadkiem dwa osobniki wyjdą jednocześnie i natkną się na siebie, to się pozabijają. Uważają, że populacja Królestwa jest zbyt duża, by starczyło pokarmu dla wszystkich, więc mordują się, żeby przetrwać.