— Kim oni są? — zapytałem.
Thrance roześmiał się tym swoim ochrypłym śmiechem.
— Przekształconymi. Pielgrzymami, którzy zgubili drogę. Dotarli tak daleko i pozwolili, by ogień zmian dokonał swego dzieła, a potem wczołgali się do nor. — Jego oczy zabłysły nagłą dziką wściekłością. — Wiesz, co bym zrobił, chłopcze, gdybym miał czas? Rozpaliłbym ogniska i wykurzył ich stamtąd kolejno, a potem zatłukł maczugą. To byłby dobry uczynek. Oni są jak martwi.
Przez cały ten czas zachowywaliśmy stałe tempo marszu. Moi towarzysze również zauważyli otwory i tajemnicze podejrzliwe oczy. Zobaczyłem, że Galii robi święte znaki, Traiben przygląda się z najwyższą ciekawością, a Kilarion uśmiecha się głupio i szturcha Katha, żeby spojrzał w tamtą stronę.
Hendy zbliżyła się i ścisnęła mnie za ramię.
— Widzisz te oczy, Poilarze? Skinąłem głową.
— To lud tego Królestwa.
— W tych norach?
— To ich domy — wyjaśniłem. — Ich pałace.
— To są ludzie? — zapytała. — I mieszkają tam? — Zacisnęła palce na moim ramieniu, aż się skrzywiłem.
W tym momencie pokonaliśmy ostry zakręt i stanęliśmy oko w oko z wychodzącym z dziury mieszkańcem Królestwa. Wyglądał na jeszcze bardziej zaskoczonego niż my. Musiała to być jego pora posiłku, gdyż skierował się w stronę niewielkiego zbiornika wody w zagłębieniu terenu jakieś pięćdziesiąt kroków dalej. Gdy nas zobaczył, zatrzymał się przerażony w pół kroku i wlepił w nas wyłupiaste oczy. Potem obnażył długie żółte kły i zaczął wydawać z siebie tak ostre i donośne terkoczące dźwięki, że gdyby hałas potrafił zabijać, padlibyśmy martwi.
Mieszkaniec Królestwa Kvuz był odrażającą istotą bez śladu człowieczeństwa. Pełzał po ziemi jak wąż. Miał skarłowaciałe nogi i krótkie, lecz grube i mocno umięśnione ręce zakończone zakrzywionymi pazurami. Bezbarwna skóra wisiała fałdami na wychudzonym, nagim, bezwłosym ciele, a w twarzy, nalanej, wykrzywionej strachem i nienawiścią dominowały oczy i usta. Zamiast nozdrzy miał szparki. Nie dostrzegłem nawet śladu uszu.
Mógłbym zapłakać nad jego brzydotą, niedolą i straszliwy transformacją, gdyż pochodził z naszej rasy, jeśli Thrance mówi) prawdę.
— Robak! Potwór! — wrzasnął Thrance i chwycił płaski kamień.
Wytrąciłem mu go z ręki. Istota spojrzała na mnie z takim zdumieniem, że na chwilę zaprzestała dzikiego jazgotu. Potem sama złapała kamień i cisnęła w moją stronę pozornie niedbałym ruchem. Uchyliłem się w porę. Pocisk przeleciał obok mnie z taką siłą, żeby mógłby mi roztrzaskać czaszkę.
— Widzisz? — zapytał Thrance. — Jak odpłaca ci za twoje miłosierdzie?
Sięgnął po następny kamień. Pomyślałem, że tym razem pozwolę mu rzucić, ale stwór okręcił się i błyskawicznie umknął do nory, poruszając się na brzuchu jak jeden z tych beznogich, szczeciniastych, wijących się robaków, które niedawno widzieliśmy. W jednej chwili znalazł się poza naszym zasięgiem. Widzieliśmy, że obserwuje nas jarzącymi się w ciemności oczami i od czasu do czasu wydaje z siebie ogłuszający jazgot.
W zbiorniku wody zobaczyliśmy rozkładające się zwłoki istoty z tego samego gatunku. Niedawno musiała tutaj rozegrać się walka, zresztą nie jedyna. Tu i ówdzie leżały kupki białych kości, obracające się powoli w pył pod bezlitosnym słońcem. Poruszyłem kijem jeden z tych szkieletów. Zobaczyłem, że transformacja dosięgła nawet kości. Jednak nogi, choć zredukowane do niewielkich wyrostków, miały prawidłową budowę.
Napiliśmy się wody, słonawego paskudztwa — bo tylko taka tu była — i ruszyliśmy dalej.
Staraliśmy się przejść Królestwo Kvuz jak najszybciej, gdyż Thrance mówił prawdę. Rzeczywiście było to ponure miejsce. W każdym z dotychczas poznanych Królestw groził Pielgrzymom inny rodzaj transformacji. Kavnalla powodowała żałosną bezradność, Sembitol egoizm w najczystszej postaci, a Kvuz smutną i całkowitą izolację ducha. Zastanawiałem się, jaki powab mogło mieć dla tych, którzy postanowili w nim zamieszkać. A może to jakaś skaza charakteru sprawiała, że niektórzy Pielgrzymi czynili je swoim domem. Nie po raz pierwszy przekonałem się, że Ściana to miejsce próby, ale natura tej próby i istota reakcji Pielgrzymów nadal stanowiły dla mnie zagadkę. Wiedziałem tylko, że Ściana podsuwa tajemnicze pokusy i w ten sposób, mocą ognia zmian, eliminuje najsłabsze ogniwa łańcucha.
Od czasu do czasu widzieliśmy paciorkowate oczy świecące w otworach na zboczach wzgórz, a przy wodopojach ciała i rozsypujące się szkielety. Tylko raz z dużej odległości zaobserwowaliśmy walkę dwóch wężowatych istot wijących się desperacko w swoich objęciach.
Byliśmy tak przerażeni Królestwem Kvuz, że trzymaliśmy się blisko siebie, maszerując ramię przy ramieniu. Zapytałem Traibena, co może skłaniać Pielgrzymów do dezercji i zamieszkania w takim miejscu. On tylko wzruszył ramionami i stwierdził, że to muszą być ci, którzy pod wpływem trudów wspinaczki stracili rozum i zamienili się w te pełzające istoty, ponieważ nie potrafili stawić czoła kolejnym przeciwnościom losu. Nie uznałem tego za satysfakcjonującą odpowiedź, ale nie doczekałem się innej.
Po tym obserwowałem uważnie swoich ludzi na wypadek, gdyby któryś poczuł chęć zostania w tym Królestwie. Nikt jednak nie miał takiego zamiaru.
Była to pod każdym względem niegościnna kraina. Znowu usłyszeliśmy pioruny i zobaczyliśmy błyskawice niebieskiego światła, mimo że nie spadła ani kropla deszczu. Okazało się, że to latające nisko nad nami ptaki-błyskawice miotają ogniste strzały, które zostawiają na ziemi wypalone ślady. Jedna z nich trafiła Ijo Uczonego, nie raniąc go jednak poważnie. Obrzuciliśmy ptaszyska kamieniami, ale nawet po tym od czasu do czasu przypuszczały na nas szybki atak, przeszywając ziemię płonącymi wydzielinami. Pewnego dnia stoczyło się na nas ogromne kamienne koło. Okazało się, że jest to zwierzę, które w taki sposób poluje.
Minęło Malti Uzdrowicielkę tak blisko, że omal nie ucięło jej nogi. Na szczęście w porę odskoczyła. Talbol i Thuiman przewrócili je maczugami. Gdy upadło, zatłukliśmy je na śmierć.
Spotykaliśmy też inne, równie antypatyczne stworzenia. Potrafiliśmy się jednak przed nimi obronić, więc nie zrobiły nam krzywdy.
Podczas marszu Thrance zabawiał nas opowieściami o tym, co widział w ciągu lat wędrówki. Mówił o nie zamieszkanych szczytach, o dziwnych Królestwach, o fałszywym Wierzchołku, który pochłonął życie wielu Pielgrzymów. Wspomniał o Gwiezdnych Pijakach żyjących w pewnej wysoko położonej krainie i czerpiących energię z nieba. Dzięki niej mogli swobodnie spacerować po nocach jak bogowie, lecz przed świtem musieli wracać do swoich ciał, gdyż inaczej zginęliby. Opowiedział o miejscach, gdzie miraże stają się rzeczywistością, a rzeczywistość zmienia się w miraż, o krainie szalejących burz, gdzie chmury mają z pięćdziesiąt kolorów, a na niebie pasą się spokojnie gigantyczne tęczowe wieloryby. Napomknął, podobnie jak kiedyś Naxa, o Krainie Sobowtórów, odwróconej do góry nogami nad Wierzchołkiem i zamieszkanej przez nasze drugie ja żyjące drugim życiem i obserwujące nas z dobrotliwym rozbawieniem. Są to istoty doskonałe, więc śmieją się, jeśli popełniamy błędy i dzieje się nam krzywda.
— Kiedy dotrzemy wyżej — powiedział Thrance — zobaczymy czubek Krainy Podwójnych niemal dotykający Wierzchołka. Słyszałem, że są tam Czarownicy, którzy pozostają w kontakcie z Podwójnym Światem i potrafią zsyłać nam sny pozwalające naradzać się z naszymi odpowiednikami i otrzymywać od nich rady.