Zapytałem o to Thissę. Ona zaś wzruszyła ramionami i stwierdziła, że Thrance mówi o rzeczach, o których nie ma pojęcia, że wymyśla bajki.
Uznałem, że to bardzo prawdopodobne. Thrance sam przyznawał, że nigdy nie dotarł poza Królestwo Kvuz. I chociaż żył długo w tych górach, nie słyszał zbyt wielu opowieści podróżników, więc skąd mogliśmy mieć pewność, że to, co mówił, ma pokrycie w rzeczywistości? Przypomniały mi się nauki przekazywane nam w Jespodar podczas lat szkolenia, historie o tańczących skałach, o demonach wyrywających sobie kończyny i ciskających nimi w Pielgrzymów, o chodzących trupach z oczami z tyłu głowy. Opowieści Thrance’ a nie różniły się od historii opowiadanych naiwnym przyszłym Pielgrzymom przez nauczycieli, których cechowała ignorancja we wszystkim, czego nas uczyli. Widzieliśmy na Kosa Saag wiele dziwnych rzeczy, ale nie takich, przed jakimi nas ostrzegano. Nauczyciele nie wiedzieli nic. Ściana jest światem samym w sobie i prawda o jego naturze jest znana tylko tym, co go widzieli na własne oczy.
Opowiadania Thrance’a może i nie miały wiele wspólnego z prawdą, ale przynajmniej stanowiły rozrywkę. Bardzo jej potrzebowaliśmy podczas tej męczącej wędrówki. Źle spaliśmy po nocach z obawy, że po obudzeniu zobaczymy pełzających i obnażających żółte kły mieszkańców Kvuz. Albo że w ciemności nadlecą ptaki ciskające błyskawice lub przez obóz przetoczy się żywe koło. Nie wydarzyła się żadna z tych rzeczy, ale dręczył nas strach.
Powoli zbliżaliśmy się do granic Królestwa Kvuz. Stanowiło to dla nas niewielką pociechę, ponieważ od kilku dni widzieliśmy przed sobą wielki cień. Z bliższej odległości przekonaliśmy się, że jest to ogromna pionowa skała, niebotyczna bariera wyrastająca nam na drodze, ściana w Ścianie. Jeśli zamierzaliśmy kontynuować Pielgrzymkę, musieliśmy się na nią wspiąć. Wydawało się to nie do pomyślenia.
Cóż, już wcześniej natykaliśmy się na takie przeszkody. Teraz jednak byliśmy zahartowani trudami Pielgrzymki. Doszedłszy tak daleko, nie zamierzaliśmy zrezygnować. Gdy spytałem Thrance’a, czy zna trasę, która pozwoli nam pokonać to potężna zerwę, wzruszył ramionami i odparł ze zwykłą obojętnością:
— Tylko dotąd udało mi się dotrzeć. O ile wiem, nie da się na nią wejść.
— Ale Wierzchołek…
— Tak — powiedział, jakbym wymówił pierwsze lepsze słowo. — Wierzchołek, Wierzchołek.
I odszedł, śmiejąc się do siebie.
Gdy dotarliśmy do skalnej ściany, z ulgą stwierdziliśmy, że są na niej szczeliny, zacięcia, rysy i kominy, które pozwolą się wdrapać na górę. Z pewnością jednak czekał nas wielki wysiłek, zwłaszcza że podczas kamiennej lawiny, która omal nie pogrzebała nas na zboczach powyżej Królestwa Stopionych, straciliśmy większość sprzętu wspinaczkowego i lin.
Stałem z Kilarionem, Traibenem, Galii i Jaifem, patrząc w górę i zastanawiając się nad czekającym nas zadaniem. W pewnym momencie Jaif dotknął mojego łokcia i powiedział cicho, żebym się obejrzał. Odwróciłem się szybko.
Z cienia wyłoniła się dziwaczna, podobna do zjawy postać w szacie z kapturem. Zbliżała się do nas powolnym, ciężkim krokiem.
Gdy podeszła bliżej, zsunęła kaptur, ukazując twarz niepodobną do żadnej, jakie widziałem do tej pory. Obcy wyglądał jeszcze dziwniej niż Thrance. Był chudy, wysoki i sztywny, jakby jego kościec zdecydowanie różnił się od naszego. Nogi miał za krótkie w stosunku do tułowia, oczy umieszczone za bardzo z boku głowy, a nos, uszy i usta inne niż nasze. Nie widziałem go dokładnie z tej odległości, ale podejrzewałem, że gdybym policzył palce, ich liczba okazałaby się niezwykła; cztery na każdej ręce albo w najlepszym razie pięć. Zobaczyłem, że nie ma na nich przyssawek. Blada skóra wyglądała jak martwa, a włosy były gęste, miękkie i ciemne. Oddychał ciężko i świszcząco. Pomyślałem, że to kolejny Przekształcony, jeszcze jedna z groteskowych istot, których tak wiele w Królestwach Ściany. Cofnąłem się zaskoczony i trochę przestraszony. Ale zaraz się opanowałem, bo zobaczyłem, jaki słaby i zmęczony jest przybysz. Jakby szedł resztkami sił.
W ręce trzymał mały przedmiot. Pudełko z jasnego połyskującego metalu. Gdy podniósł je, wydostały się z niego niewyraźne dźwięki. Początkowo nie zorientowałem się, że nieznajomy mówi naszym językiem. Po chwili dotknął czegoś na wierzchu pudełka i tym razem, o dziwo, zrozumiałem, słowa.
— Proszę… przyjaciele… nie zamierzam was skrzywdzić… przyjaciele… — powiedział słabym głosem.
Patrzyłem i nie odzywałem się. Obcy stanowił dla mnie zagadkę. A głos z pudełka był jak głos mówiący z grobu.
— Rozumiecie mnie? — zapytał. Skinąłem głową.
— To dobrze. Zamierzacie wejść na zerwę?
— Tak — odparłem. Doszedłem do wniosku, że nie ma potrzeby tego ukrywać.
— W takim razie proszę, żebyście mnie zabrali ze sobą. Możecie to zrobić? Na szczycie czekają na mnie przyjaciele, a nie jestem w stanie wejść tani sam.
Spojrzałem na swoich towarzyszy, a oni na mnie. Nie mieliśmy pojęcia, kim jest ten dziwny zmęczony nieznajomy. Choć zewnętrznie przypominał nas — miał dwie nogi, dwie ręce, głowę i wyprostowaną postawę — różnice wydawały się równie wielkie jak podobieństwa, jeśli nie większe.
Nawet jak na Przekształconego wyglądał osobliwie. Chyba że nie był Przekształconym, lecz kimś innym, bogiem, demonem lub zjawą ze snu, która przybrała ludzką postać. Ale w takim razie dlaczego sprawiał wrażenie wycieńczonego? Czy istota nadprzyrodzona może się zmęczyć? A może jest to tylko kamuflaż?
Wyciągnął rękę, jakby mnie błagał.
— Bądźcie tacy dobrzy. Przyjaciele czekają na mnie. A ja nie mogę… nie potrafię…
— Kim jesteś? — zapytałem i zrobiłem parę świętych znaków. — Jeśli demonem albo bogiem, zaklinam cię na wszystkie świętości, żebyś mówił prawdę. Powiedz mi, jesteś demonem? Bogiem?
— Nie — odpowiedział, wykrzywiając twarz. Mógł to być uśmiech. — Nie jestem demonem. Ani bogiem. Jestem Ziemianinem.
To słowo nic dla mnie nie znaczyło. Spojrzałem zakłopotany na Traibena, ale on tylko potrząsnął głową.
— Ziemianinem?
— Tak.
— Czy to rodzaj Przekształconego?
— Nie.
— Ani demona czy boga? Przysięgasz?
— Nie jestem demonem, naprawdę. Przysięgam. A gdybym był bogiem, nie potrzebowałbym żadnej pomocy, żeby dostać się na górę, prawda?
— Prawda — przyznałem, choć bogowie też mogą kłamać, jeśli zechcą. Wolałem jednak tak nie myśleć. — A ci twoi przyjaciele, którzy na ciebie czekają? — zapytałem go. — Również są Ziemianami?
— Tak. To ludzie tacy jak ja. Z mojego gatunku. Jest nas czworo.
— Wszyscy?
— Tak.
— A kim są Ziemianie?
— Pochodzimy z… z bardzo odległego miejsca.
Chyba rzeczywiście z bardzo odległego i bardzo dziwnego miejsca — pomyślałem. Próbowałem sobie wyobrazić wioskę pełną ludzi, którzy wyglądają tak jak ten przybysz. Byłem ciekaw ich Domów, rytuałów, zwyczajów.
— Jak to daleko? — zapytałem.
— Bardzo daleko — odparł. — Przybywamy tutaj jako goście. Jako badacze.
— Aha. Badacze. Z bardzo daleka.
Skinąłem głową, jakbym zrozumiał. Tak mi się wydawało. Ci Ziemianie muszą być jednym z nie znanych ludów, które podobno mieszkają po drugiej stronie Ściany, za krainami podległymi Królowi, w odległych regionach, do których nie dotarł nikt z naszej wioski. To dlatego ten człowiek wygląda tak dziwnie — pomyślałem. Myliłem się jednak. Pochodził ze znacznie bardziej odległego miejsca niż druga strona Ściany, z odleglejszego niż ktokolwiek z nas sobie wyobrażał.