Выбрать главу

— Zamierzaliśmy zbadać najwyższe partie góry — oznajmił. — Postanowiłem jednak zejść trochę niżej, żeby się przekonać, jakie panują tutaj warunki, a teraz nie mogę wrócić na szczyt. A moi przyjaciele mówią, że nie mogą mi pomóc. Mają własne problemy. Nie dadzą rady teraz po mnie zejść. — Umilkł na chwile, jakby mówienie było dla niego dużym wysiłkiem. — Jesteście Pielgrzymami, prawda? Przybywacie z nizin?

— Tak. Jesteśmy Pielgrzymami. — Potem zawahałem się, gdyż bałem się zadać następne pytanie, które mi przyszło do głowy. — Mówisz, że byłeś na szczycie? — powiedziałem po chwili. — To znaczy na Wierzchołku?

— Tak.

— Więc widziałeś bogów? Na własne oczy?

Teraz z kolei nieznajomy się zawahał, co mnie zastanowiło. Przez jakiś czas nie słyszałem żadnego dźwięku oprócz jego chrapliwego oddechu.

— Tak. Tak, widziałem bogów — potwierdził w końcu bardzo cicho.

— Naprawdę?

— Naprawdę.

— Na Wierzchołku, w ich siedzibie?

— Tak, na Wierzchołku — potwierdził.

— Kłamie — rzucił Thrance ostro.

Podszedł do nas, kiedy rozmawialiśmy, a ja go nie zauważyłem.

ta złością uciszyłem go gestem.

— Jacy są ci bogowie? — zapytałem Ziemianina. Rozgorączkowany nachyliłem się w jego stronę. — Powiedz mi. Powiedz mi, jacy są.

Ziemianin zrobił się niespokojny. Chodził w tę i z powrotem, grzebał butem w piasku, przekładał mówiące pudełko z jednej ręki do drugiej. Potem spojrzał na mnie tymi dziwnymi szeroko rozstawionymi oczami.

— Musicie iść i sami zobaczyć.

— Widzisz? — krzyknął Thrance. — On nic nie wie! Nic! Ziemianin zareagował na wybuch Thrance’a spokojnie.

— Jeśli jesteście Pielgrzymami, musicie sami poznać wielkie prawdy, bo inaczej wasza Pielgrzymka będzie pozbawiona sensu. Doszliście tak daleko, więc powinniście zdawać sobie z tego sprawę. Co wam z tego przyjdzie, że powiem, jacy są bogowie? Równie dobrze moglibyście zostać w wiosce i przeczytać w książce.

Wolno skinąłem głową.

— To prawda.

— Więc nie mówmy teraz o bogach. Dobrze? Dokończcie Pielgrzymkę, moi przyjaciele. Idźcie na Wierzchołek. Sami się dowiecie, jacy są bogowie.

— Tak — zgodziłem się, gdyż wiedziałem, że ma rację. — Musimy dokończyć Pielgrzymkę. Dotrzeć na Wierzchołek, do siedziby bogów.

— Więc zabierzecie mnie ze sobą? — zapytał Ziemianin. Znowu ociągałem się z odpowiedzią. Jego niespodziewana prośba zbiła mnie z tropu. Zabrać go z nami? Dlaczego mielibyśmy to zrobić? Kim był dla mnie ten obcy? Nie należał do naszej Czterdziestki ani nawet do naszego gatunku. Mieliśmy obowiązek pomagać swoim, ale nie obejmował on mieszkańców innych wiosek, a z pewnością nie przedstawicieli obcej rasy. W dodatku ten Ziemianin wyglądał na pół żywego, byłby dla nas ciężarem podczas wspinaczki. Wystarczającym wyzwaniem będzie pomaganie najsłabszym Pielgrzymom: Bilair, Ijo, Chalizie i innym.

I wtedy usłyszałem głos Thrance’a, który szeptał mi do ucha jak zły duch.

— Zostawmy go! Zostawmy go! On nie ma siły, będzie tylko ciężarem. Nic dla nas nie znaczy, zupełnie nic!

Myślę, że ten zjadliwy szept i błysk nienawiści w oczach sprawiły, że zlitowałem się nad Ziemianinem. Poza tym czułem, że jeśli go tutaj zostawię, nie pożyje długo, gdyż goni resztkami sił. Jego śmierć spadnie na moje sumienie. A kimże jest Thrance, żeby mi mówić, co powinienem robić? Nie należy nawet do naszej Czterdziestki. On również poprosił, żebyśmy go przyjęli, i zrobiliśmy to. Jak może teraz odmawiać tego komuś innemu? Spojrzałem szybko na grupę, na Traibena, na Galii, Jaifa, na ludzi, których dusze są czyste, wolne od jadu, jaki toczył Thrance’ a. Na ich twarzach dostrzegłem aprobatę.

— Tak — postanowiłem. — Zabierzemy cię. — Czasami trzeba wykonać gest czystego miłosierdzia, nieważne, czy to rozsądne.

Thrance, który nie rozumiał takich rzeczy, prychnął i odwrócił się, mrucząc coś pod nosem. Rzuciłem mu spojrzenie pełne pogardy i gniewu. Jednocześnie czułem dla niego chyba również litość.

Zanim zaczęliśmy wspinaczkę, wyjąłem z plecaka malutki posążek Sandu Sando Mściciela, który dostałem od szalonej Streltsy przy słupie milowym Denbail i który niosłem ze sobą przez całą drogę. Wydawało mi się, że dała mi go dziesięć tysięcy lat temu, i rzadko o nim myślałem. Teraz jednak potrzebowałem opieki bogów przed czekającą mnie ciężką próbą i chociaż Mściciel może nie jest najwłaściwszą istotą, do której można się zwrócić z taką prośbą, mały bożek był jedyną świętością, jaką miałem przy sobie. Obwiązałem go kawałkiem sznurka i zawiesiłem sobie na szyi. Poprosiłem również Thissę, żeby rzuciła na nas czar, kazałem wszystkim uklęknąć i pomodlić się. Nawet Thrance posłuchał, chociaż wolałem się nie domyślać, jakie modlitwy zanosi i do kogo. Tylko Ziemianin stał z boku, ale wydawało mi się, że jego usta się poruszają. Następnie ruszyliśmy w drogę.

Od dawna już nie wchodziliśmy na tak gładką, nagą ścian? i chociaż długi marsz przez kolejne piętra Kosa Saag zahartował nas, odebrał zarazem mięśniom trochę elastyczności. I jak już wspomniałem, straciliśmy większość ekwipunku, haków i lin.

Tak więc należało polegać na własnej bystrości, zręczności i szczęściu, a także na łaskawości bogów. Musieliśmy z niezwykłą starannością obliczać każdy ruch: kąt nachylenia, balansowanie, przesuwanie ciężaru ciała, wyszukiwanie szczelin, od których zależało nasze życie. Transport Ziemianina wymagał specjalnych zabiegów. Z kawałka liny, jaka nam została, zrobiliśmy coś w rodzaju uprzęży i obwiązaliśmy jeden jej koniec wokół mojego pasa, a drugi wokół pasa Kilariona. Ziemianin znajdował się między nami. Oznaczało to, że Kilarion i ja musieliśmy iść równolegle blisko siebie, niezależnie od urzeźbienia terenu. Nie potrafiłem jednak wymyślić innego sposobu. Kilarion niósłby Ziemianina na plecach, gdybym go o to poprosił, ale nie zrobiłem tego. To ja podjąłem decyzję i dlatego musiałem dzielić ryzyko i wysiłek, które wiązały się z wywindowaniem go na szczyt.

Daliśmy resztkę liny najmniej sprawnym wspinaczom, głównie kobietom, choć Naxa i Traiben też się do nich zaliczali. Naxa był zadowolony z pomocy, ale Traiben odmówił przywiązania się liną. Podejrzewam, że peszyły go przysługi, jakie mu wyświadczałem podczas całej Pielgrzymki. Jako pierwszy wskoczył na skałę i ruszył w takim tempie, że bałem się o niego bardziej niż zwykle.

Poruszaliśmy się z wielką precyzją niczym mrówki wchodzące bez trudu po pionowej ścianie, jak po płaskiej powierzchni. Oczywiście nie było to takie proste. W wielu miejscach wystarczyło pomagać sobie rękami. Tam, gdzie ściana była gładka, radziliśmy sobie w inny sposób. Gdy dotarłem do wąskiego komina, który musiałem pokonać zapieraczką, Kilarion zaczekał na mnie i podciągnął nieco łączącą nas linę, dzięki czemu mogłem ulżyć chromej nodze.

Posuwaliśmy się w górę równym tempem. Od czasu do czasu ryzykowałem szybkie spojrzenie na innych i widziałem, że radzą sobie dobrze: Galii powiązana liną z Bilair, Traiben daleko za mną, Jekka i Malti wspinający się obok siebie, Gryncindil, Fesild, Naxa i Dorn. Byliśmy rozproszeni po całej ścianie. Daleko po mojej lewej stronie szedł samotnie Thrance, zygzając jak leśne stworzenie, które musi zwijać się w pętlę przy każdym kroku. Kiedy nasze oczy się spotkały, posłał mi taki uśmiech, jakby chciał powiedzieć: „Masz nadzieję, że spadnę, ale nic z tego, chłopcze, nic z tego!” Mylił się jednak co do moich uczuć. Nie życzyłem mu źle.