Odwróciłem wzrok i całkowicie skupiłem się na wspinaczce. Nie zwracałem uwagi na nic oprócz następnego chwytu, następnego i następnego.
Nagle przyszła mi do głowy okropna myśl. Droga jest łatwiejsza, niż się spodziewaliśmy, ponieważ zostaliśmy omamieni przez duchy Ściany i na szczycie urwiska czeka nas zguba. Oczami wyobraźni ujrzałem górę trzęsącą się ze złością i strącającą nas jak pchły. Zobaczyłem, jak odpadają od ściany moi towarzysze, których najbardziej kochałem: Traiben, Galii, Hendy, Jaif. Wszyscy, jeden po drugim, lecą w przepaść i pogrążają się w niepamięci.
Zadrżałem ze strachu i omal nie puściłem się skały. Na szczęście była to tylko fantazja. Ściana nie miała powodu, by nas tak zabijać dla kaprysu. Chciała nas tylko sprawdzić, wyeliminować słabych i najmniej wartościowych, żeby do celu dotarli najlepsi. Nie zginiemy tutaj. I rzeczywiście, gdy się rozejrzałem, stwierdziłem, że moi towarzysze wędrują wytrwale w górę.
Uspokoiłem się na jakiś czas. Tego dnia jednak musiało mi być ciężko na duszy. Może to amulet Streltsy wywierał na mnie magiczny wpływ. Odniosłem dziwne wrażenie, że już kiedyś wspinałem się na te skałę, że robiłem to wiele razy, będę robił jeszcze wiele razy i że jestem skazany na wspinanie się na tę zerwę przez całą wieczność. Docierałem na szczyt, nagle znajdowałem się znowu na dole i musiałem zaczynać wszystko od nowa. Poczułem, że po twarzy płyną mi gorące gorzkie łzy, gdyż uświadomiłem sobie, że nie ma dla mnie innej drogi, tylko ta nie kończąca się skała, która rozwija się przede mną jak zwój. Będę żył na tej skale i umrę na niej, znowu się narodzę i będę się wspinał bez końca.
W takiej rozpaczy i udręce wdrapywałem się na górę, owiewany przez gorące suche wiatry. Nagle stwierdziłem, że nade mną nie ma już nic. Wpadłem w taki rytm, że w pierwszej chwili nie mogłem zrozumieć, gdzie jestem i co się dzieje. Szukałem po omacku następnej szczeliny i nic nie znalazłem. Postawiłem stopę wyżej i ręką sięgnąłem dalej, ale namacałem pustkę. W uszach miałem szum, a w głowie mi wirowało. Z bardzo daleka usłyszałem głos Kilariona i wydawało mi się, że pobrzmiewa w nim śmiech, ale słowa były niewyraźne.
I wtedy uświadomiłem sobie, że jestem na szczycie. Podciągnąłem się. Przesunąłem przy tym szyją po czymś ostrym, sznurek przetarł się i amulet spadł, obijając się o skałę. Poczułem przelotny ból z powodu straty, ale w tym momencie znalazłem się na płaskim wierzchołku i musiałem myśleć tylko o tym, co jest przede mną, a nie za mną.
Kilarion stanął obok mnie w tej samej chwili i razem wciągnęliśmy Ziemianina.
Zrobiłem kilka kroków na drżących po takim wysiłku nogach i minęła chwila, zanim odzyskałem ostrość widzenia. To, co zobaczyłem, wprawiło mnie w osłupienie, zdumiało do głębi. Ze wszystkich stron jak okiem sięgnąć wznosiły się góry, cały pierścień szczytów wszelkich kształtów i rozmiarów. Wcześniej często mi się wydawało, że Kosa Saag to łańcuch gór ustawionych jedna na drugiej, świat sięgający samego nieba. I teraz znowu odniosłem takie wrażenie, przynajmniej w pierwszej chwili.
Zaraz jednak dostrzegłem, że jedna góra wyrasta wyraźnie ponad nad inne, wielka, poszarpana królewska góra. Jej najwyższe partie były pocięte rzekami białego śniegu, który lśnił w świetle słonecznym, a sam wierzchołek szczelnie przesłaniały gęste chmury. Zadrżałem, widząc tę zawrotną wysokość. Wiedziałem bowiem bez najmniejszych wątpliwości, że jest to ostatni szczyt, góra gór, prawdziwy i jedyny Wierzchołek Kosa Saag.
20
Gdy osiągnęliśmy brzeg tej ogromnej ściany i znaleźliśmy się w tym majestatycznym ostatnim królestwie, jedyną rzeczą, jakiej wszyscy pragnęliśmy, był odpoczynek. Widzieliśmy siedzibę bogów niemal na wyciągnięcie ręki albo tak się nam wtedy wydawało, ale nie mieliśmy siły ani determinacji, żeby natychmiast ruszyć dalej, nawet Traiben. Zmęczenie okazało się wreszcie silniejsze od jego bezgranicznej ciekawości. Zużyliśmy siły na przejście Kvuz i podbój tej nagiej skały, więc musieliśmy teraz odzyskać energię i nabrać ] zapału, by pójść w dalszą drogę ku czekającemu nas wyzwaniu. Ten wewnętrzny płaskowyż stanowiący piedestał dla najwyższych szczytów Kosa Saag okazał się rozległą krainą lasów, rzek, strumieni i dolin, ukrytym światem na szczycie Ściany. Słodkie, chłodne i świeże powietrze było tu mocno rozrzedzone, ale potrafiliśmy się już dobrze do tego przystosować. Wszędzie rosła gęsta niebieska trawa, a wielka zasnuta chmurami góra wznosiła się nad nami w niesłychanym majestacie. Znaleźliśmy sobie przyjemne miejsce obok wartkiego strumienia i rozbiliśmy tam obóz, zamierzając odsapnąć dzień lub dwa, a może trzy, zanim wyruszymy dalej. Zostaliśmy jednak dłużej. Nie potrafię powiedzieć, o ile dłużej, gdyż dni się ze sobą zlewały, a czas płynął niepostrzeżenie. Podejrzewam, że spędziliśmy tam mnóstwo czasu.
Było to spokojne miejsce, a nie natrafiliśmy na wiele podobnych podczas podróży. Tu mogliśmy się rozebrać, kąpać, pić zimną wodę, zrywać soczyste owoce z drzew, których nazw nikt nie znał. I robiliśmy to dzień po dniu. Żyliśmy jak we śnie. Może i tak. Nikt nie mówił o dalszym marszu. Nawet Traiben. Właściwie prze większość czasu unikaliśmy obaj swojego wzroku, gdyż żaden z nas nie zapomniał, że jako chłopcy ślubowaliśmy dotrzeć na Wierzchołek. W takim razie co jeszcze tutaj robiliśmy? Wiele razy widziałem, że inni patrzą na mnie z niepokojem, jakby się bali, że w każdej chwili chwycę kij i z dawnym zapałem pogonię wszystkich w górę. Jednak wewnętrzny ogień, który zaprowadził mnie tak daleko, na chwilę przygasł. Potrzebowałem odpoczynku tak samo jak moi towarzysze, więc nie mieli powodu, by się obawiać z mojej strony przywrócenia dyscypliny. Rozluźniłem rygory. Pozwoliłem na bezczynność.
Tylko Ziemianin wykazywał gotowość podjęcia wędrówki. Przyszedł do mnie kiedyś i powiedział:
— Poilarze, zawdzięczam ci życie.
A ja skinąłem głową zaniepokojony, gdyż był blady i jeszcze chudszy niż przedtem, jakby zostało w nim niewiele życia.
— Długo zostaniemy w tej dolinie, jak myślisz? — zapytał z obawą w głosie.
Wskazałem na cień wielkiej góry padający na ziemię.
— Zostaniemy tutaj, aż odzyskamy siły — odparłem. — Będziemy ich potrzebowali, żeby wytrzymać czekające nas trudy.
— Bez wątpienia. Ale czas mija… — Popatrzył na mnie ze smutkiem.
Wiedziałem, co go martwi. Samotna wędrówka mocno go wyczerpała i zostało mu niewiele sił. Widział zbliżający się koniec i chciał umrzeć na Wierzchołku wśród przyjaciół. Długa zwłoka musiała doprowadzać go do szaleństwa. Cóż, rozumiałem te potrzebę, ale my mieliśmy swoje. Długi, uciążliwy marsz nadwerężył również nasze siły. Nie byliśmy już tacy młodzi. Mieliśmy na karku trzeci krzyżyk i nawet najsilniejsi z nas odczuwali trudy podróży. A najgorsze było jeszcze przed nami. Musieliśmy się przygotować do podjęcia próby.
Ziemianin zdawał sobie z tego sprawę. Wiedział również, że nie może od nas niczego żądać, więc powściągnął niecierpliwość. Ja natomiast obiecałem mu, że bez względu na wszystko zaprowadzę go do jego przyjaciół na Wierzchołku. I miałem dotrzymać tej obietnicy, choć w naprawdę osobliwy sposób.
Rozmawialiśmy później trochę. Zapytałem, gdzie leży jego wioska w stosunku do Ściany i czy są w niej takie same Domy jak u nas: Muzyków, Adwokatów, Cieślów i innych, a także czy uznają się za poddanych Króla. Milczał przez długi czas i oddychał tak ciężko, że zacząłem się o niego bać.