— Mówiłem ci, że pochodzę z bardzo odległego miejsca — odparł w końcu.
— Tak.
— I to prawda. Urodziłem się na świecie, który znajduje się pod innym niebem.
Nie wiedziałem, co o tym myśleć.
— Świat pod innym niebem — powtórzyłem jego słowa jak prostak, gdyż miałem trudności z ich zrozumieniem. — Więc jesteś bogiem?
— Nie. Śmiertelnikiem, Poilarze, jak najbardziej.
— A jednak mówisz, że pochodzisz z jednego ze światów Niebios?
— Ze świata zwanego Ziemią.
Pomyślałem o moim gwiezdnym śnie, w którym tańczyłem na Wierzchołku, spoglądałem na inne światy, widziałem ich zimny ogień i czułem spływającą na mnie moc bogów.
— Ci, którzy mieszkają w Niebie, są bogami — stwierdziłem. — Ich domem są gwiazdy, a gwiazdy są ogniem. Kto może żyć w ogniu oprócz bogów?
Uśmiechnął się cierpliwie i odpowiedział tym bardzo smutnym, zmęczonym głosem, który wydobywał się z małego mówiącego pudełka.
— Tak, gwiazdy to ogień, Poilarze. Ale obok wielu z nich są światy podobne do twojego, który jest blisko swojej gwiazdy, Ekmeliosa. I te światy są stałe i chłodne jak twój świat, z oceanami, górami i równinami. Mieszkają na nich ludzie. Przynajmniej na niektórych.
— Ekmelios to słońce. Jest znacznie większy niż jakakolwiek gwiazda, jaśniejszy i gorętszy. I jest Marilemma. Mamy dwa słońca, jak wiesz.
— I oba są gwiazdami. Słońca to gwiazdy. Ekmelios jest w zasięgu ręki, a Marilemma trochę dalej. A jeszcze dalej, daleko na niebie są inne gwiazdy, miliony, więcej, niż potrafiłbyś zliczyć. Każda to słońce, jasne i gorące. Wydają ci się małymi punkcikami światła tylko dlatego, że są tak daleko. Gdybyś jednak znalazł się blisko którejś z nich, stwierdziłbyś, że to kula ognia bardzo podobna do Ekmeliosa i Marilemmy. I wokół większości poruszają się światy, tak jak twój świat porusza się wokół Ekmeliosa i Marilemmy.
Wszystko to było dla mnie trudne, ale kiedy się nad tym zastanowiłem przez chwilę, zacząłem co nieco pojmować. Wolałbym jednak, żeby Traiben również to słyszał, gdyż wiedziałem, że zrozumiałby więcej ode mnie.
— Mój świat krąży wokół żółtego słońca. Mógłbym spróbować pokazać ci je na nocnym niebie, ale jest niezbyt duże i bardzo trudno je znaleźć. Leży tak daleko, że pochodzące od niego światło potrzebuje całego życia człowieka, żeby dotrzeć do waszego świata.
— Więc musisz być bogiem! — wykrzyknąłem, czując dumę, że tak szybko dostrzegłem błąd w jego rozumowaniu. — Skoro dotarcie z twojego świata do mojego zabiera cale życie, jaki śmiertelnik mógłby żyć na tyle długo, żeby odbyć tę podróż?
— Nie mógłby — odparł Ziemianin. — Żaden z nas. Ale mamy specjalny sposób podróżowania, dzięki któremu w jednej chwili przenosimy się z jednego miejsca w drugie. Podróż z Ziemi do twojego świata zajmuje rok lub dwa, a nie całe życie. Gdyby nie to, nie mógłbym tutaj nigdy dotrzeć.
Pogubiłem się. Co miał na myśli, mówiąc o specjalnym sposobie podróżowania? Przypuszczałem, że jakąś magię. Czar, który pozwalał im przemknąć przez niebo w mgnieniu oka. Cóż, musiał więc być bogiem. Nikt inny oprócz boga nie potrafiłby dokonać takiej sztuki. Ale jeśli nim był, dlaczego tak bardzo się zmęczył? I stwierdziłem, że tego nie rozumiem.
Opowiedział mi jeszcze wiele innych rzeczy, z których również niewiele zrozumiałem.
Siedzieliśmy na wilgotnym trawiastym brzegu chłodnego, wartkiego strumienia pod potężną fortecą, jaką był ostatni i najwyższy szczyt Kosa Saag. Obcy powiedział mi, że on i trójka jego przyjaciół nie są pierwszymi Ziemianami, jacy przybyli do naszego świata, że inni zjawili się dawno temu. Przylecieli wielkim statkiem, żeby założyć własną wioskę na naszym świecie. I osiedlili się wysoko na Kosa Saag, ponieważ powietrze na nizinach było dla nich zbyt gorące i gęste.
Ci długowieczni podróżnicy, którzy przybyli ze świata zwanego Ziemią, nadal mieszkają na Wierzchołku, a raczej mieszkają tam ich potomkowie. Mają tam coś w rodzaju osady. Wprawiło mnie to w zdumienie, bo nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego bogowie tolerowali obecność przybyszów z innego świata na Wierzchołku, najświętszym z miejsc, i dlaczego my sami nic nie wiedzieliśmy o obcych przebywających na Ścianie? Nigdy o nich nie słyszałem.
— A bogowie? Stwórca, Mściciel? Nadal mieszkają na Wierzchołku? Widziałeś ich? — zapytałem.
Ziemianin milczał przez dłuższą chwilę. Zamknął oczy, a jego oddech stał się ledwo słyszalny. Zacząłem się zastanawiać, czy nie umiera. W końcu jednak przemówił.
— Byłem tam bardzo krótko.
— Wiec ich nie widziałeś?
— Nie. Nie widziałem ich. Ani Stwórcy, ani Mściciela.
— Ale muszą tam być!
— Może i tak — powiedział dalekim głosem.
— Może?
Jego powątpiewanie wzbudziło we mnie taką złość, że miałem ochotę go uderzyć. Ale oczywiście nie zrobiłem tego. Ten obcy był tak wyczerpany, tak poważnie chory, że niemal umierający. Może miał umysł zaćmiony gorączką. Mówił od rzeczy. Popełniłbym grzech, podnosząc rękę na kogoś w takim stanie.
Opanowałem gniew.
— Z pewnością bogowie mieszkają na Wierzchołku! Wzruszył ramionami.
— Mam nadzieję, Poilarze. Przez wzgląd na ciebie. Mogę tylko powiedzieć, że nie widziałem bogów. Jeśli w ogóle istnieją, może mieszkają poza zasięgiem naszego wzroku.
— Jeśli istnieją? — krzyknąłem. — Jeśli?
Przed oczami pojawiła mi się czerwona mgła. Znowu musiałem pohamować gniew. Ten Ziemianin i tak był skazany. Nie mogłem zrobić mu krzywdy, choćby nie wiem co.
Zauważył, że walczę ze sobą.
— Nie zamierzałem bluźnić — powiedział do mnie łagodnie. — Jeśli chodzi o miejsce pobytu bogów Niebios, wiem nie więcej niż ty. Na moim świecie ludzie szukają ich od początku dziejów i niektórzy może ich znaleźli, ale większość nie. — Głos z pudełka docierał do mnie jak z ogromnej odległości. — Życzę ci dobrze, Poilarze. Mam nadzieję, że znajdziesz to, czego szukasz.
A potem dodał, że jest zbyt zmęczony, by ze mną dłużej rozmawiać. Sam to zauważyłem. Już oddychanie było dla niego wielkim wysiłkiem. Wargi mu drżały ze zmęczenia, a oczy zrobiły się szkliste.
Poszedłem do Traibena i opowiedziałem wszystko, co usłyszałem od Ziemianina, modląc się, żebym niczego nie przekręcił. Traiben słuchał w milczeniu, kiwając głową i kreśląc coś na miękkiej ziemi. Od czasu do czasu prosił mnie, żebym coś powtórzył, jakiś fragment. Nie wyglądał na zdezorientowanego, zagubionego czy wytrąconego z równowagi. Jego dziwny umysł chłonął wszystko jak gąbka.
— Bardzo interesujące — stwierdził tylko. — Bardzo, bardzo interesujące.
— Ale co to wszystko znaczy? — zapytałem.
— To znaczy, co znaczy — odparł i obdarzył mnie kpiącym uśmiechem.
— Że Ziemianie żyją wśród naszych bogów?
— Że Ziemianie mogą być bogami — oświadczył. Potrząsnąłem głową ze zdumieniem.
— Jak możesz mówić takie rzeczy, Traibenie? Nawet dopuszczanie takiej możliwości jest bluźnierstwem!
— On był na Wierzchołku. My nie. Nie widział bogów, tylko Ziemian.
— Ale to nie oznacza…
— Musimy tam dotrzeć i przekonać się sami, prawda? — powiedział. — Prawda, Poilarze?
To, co usłyszałem od Ziemianina, obudziło we mnie na nowo pragnienie dotarcia do Wierzchołka. Chciałem pokazać mu bogów, których on nie znalazł. Również Traiben odzyskał zapał do wspinaczki, gdyż rozgorzała w nim dawna ciekawość. Wydałem więc rozkaz zwinięcia obozu i wyruszenia w ciągu godziny.