Выбрать главу

Gdy napełnialiśmy bukłaki, podeszła do mnie Malti Uzdrowicielka.

— Poilarze, twój Ziemianin jest bardzo słaby — oznajmiła.

— Wiem.

— Nie możemy go zabrać ze sobą. Nie ma siły iść. Ma trudności z przyjmowaniem pokarmów. To oczywiste, że nie pożyje długo.

— Co ty mówisz, Malti? Dzisiaj umrze?

— Nie dzisiaj. Ale wkrótce. Za parę dni, najwyżej za tydzień. Nie można go wyleczyć. Jest zbyt słaby. Zresztą nie wiemy, jak funkcjonuje jego ciało. Jeśli naprawdę chcesz wyruszyć po południu, Poilarze, powinniśmy zostawić mu trochę jedzenia i iść bez niego. Albo zatrzymać się tutaj jeszcze parę dni, żeby go doglądać i wyprawić porządny pogrzeb.

— Nie — zadecydowałem. — Już i tak za długo tutaj siedzieliśmy. Wyruszamy dzisiaj. Poza tym obiecałem mu, że zaprowadzę go do przyjaciół. Jeśli będziemy go musieli nieść przez całą drogę, to tak zrobimy.

Wzruszyła ramionami i odeszła. Trochę później złożyłem mu wizytę. Był w kiepskim stanie, wyglądał znacznie gorzej. Skórę miał jak papier, a na czole drobne kropelki potu. Cały drżał. Nie mógł skupić wzroku. Patrzył gdzieś obok mnie. Ucieszył się jednak, że w końcu wyruszamy. Podziękował mi jeszcze raz bardzo ciepło za wszystko, co dla niego zrobiłem. Miał nadzieję, że pożyje dość długo, by połączyć się ze swoimi przyjaciółmi na Wierzchołku. Tylko tego teraz pragnął. Zobaczyć ich przed śmiercią.

Uprząż, w której przeciągnęliśmy go przez zerwę, przerobiliśmy na coś w rodzaju noszy tak, aby mogli je nieść dwaj silni ludzie. Thissa rzuciła urok magii nieba, żeby zatrzymać jego ducha w ciele, a Jekka i Malti po długiej naradzie podali mu wywar z zebranych przez siebie ziół. Powiedzieli, że może mu pomogą, a w każdym razie nie zaszkodzą. Musiał to być gorzki napój, gdyż pijąc krzywił się niemiłosiernie. Powiedział jednak, że czuje się lepiej, i możliwe, iż tak było.

Ścieżka o łagodnym nachyleniu prowadziła na leżącą przed nami górę. Podjęliśmy marsz. Przypomniał mi się sam początek Pielgrzymki. Miałem wrażenie, że znowu opuszczamy wioskę. Miła zadrzewiona dolina, w której obozowaliśmy przez wiele dni czy tygodni, szybko została w dole, a my szliśmy krętym górskim szlakiem w stronę chłodnej, skalistej krainy, o której nic nie wiedzieliśmy. Nad nami znowu wyrastał ogromny skalny masyw, który przesłonił niebo, podobnie jak w pierwszych dniach wędrówki. Wtedy jednak nie mieliśmy pojęcia, że to, co nazywamy Ścianą, jest tylko podnóżem Kosa Saag. Teraz wiedzieliśmy — ten wyniosły szczyt jest ostatnim wyzwaniem i naszym celem.

Wkrótce przekonaliśmy się, że idziemy przez gęsto zaludnioną krainę. Znajdowało się tu mnóstwo Królestw leżących prawie jedno nad drugim. Nie potrafię wam opowiedzieć o wszystkich, tak ich było wiele i tak różnych. Pielgrzymi, którzy dotarli na najwyższy szczyt, osiedlili się tutaj i rozmnożyli. Wszędzie widzieliśmy ich Królestwa, tuż pod siedzibą tych, których braliśmy za swoich bogów. Każde z licznych Królestw Ściany stanowi jakąś naukę dla przechodzących przez nie Pielgrzymów. Z pewnością było to prawdą, jeśli chodzi o Królestwo Kavnalli, Sembitola, Kvuz. Ale w wyższych partiach Ściany Królestwa są tak liczne, że można by spędzić całe życie ich zwiedzaniu, a jeszcze nie poznałoby się nawet małego wycinka całości.

Dziwny los czekał nas w tych Królestwach, zanim garstka, która przeżyła, zrobiła chwiejnie kilka ostatnich kroków na Wierzchołek.

Nie było jednak wśród niej naszego Ziemianina.

Śmierć przyszła do niego, kiedy mijaliśmy jedno z zaludnionych terytoriów. Maszerowałem na czele kolumny, przyglądając się dymom osad leżących przed nami, kiedy Kath Adwokat podbiegł do mnie i zawołał:

— Lepiej chodź.

Leżał na kolanach Galii, wijąc się w konwulsjach. Jekka i Malti kucali obok niego, Thissa mruczała zaklęcia, a Traiben obserwował to wszystko z pewnej odległości. Było oczywiste, że ani kojąca obecność Galii, ani wywary Uzdrowicieli, ani czary Thissy na nic się teraz nie zdadzą. Życie opuszczało Ziemianina tak szybko, iż można było niemal zobaczyć dusze ulatującą z niego jak para. Kiedy podszedłem do niego, wywrócił oczami i wydał z siebie słaby płaczliwy dźwięk. Pochyliłem się nad nim.

— Ziemianinie? Ziemianinie, słyszysz mnie? Chciałem go zapytać, stojącego na progu wieczności, czy naprawdę nie widział na Wierzchołku bogów, tylko Ziemian. Niestety, małe pudełko, przez które do nas mówił, wypadło mu z ręki i leżało bezużytecznie na trawie. Nie zrozumiałby mnie ani ja jego, nawet gdyby był przytomny.

— Ziemianinie!

Zadrżał po raz ostatni i znieruchomiał z ręką uniesioną do nieba, w kierunku Wierzchołka, gdzie przebywali jego przyjaciele. Spojrzałem na tę wyciągniętą rękę, na rozcapierzone palce. Było ich pięć, tak jak myślałem: kciuk tylko z jednej strony, żadnego śladu po drugim i cztery rozmieszczone w normalny sposób. Wziąłem tę dziwną dłoń w swoją i potrzymałem przez chwilę, potem położyłem mu na piersi, a na nią drugą i zamknąłem mu oczy.

— Próbowałem z nim porozmawiać o bogach i Ziemianach, żeby dowiedzieć się czegoś więcej. Uważałem, że to nasza jedyna szansa. Ale już był daleko i nie mógł mówić — powiedział Traiben.

Nie zdołałem powstrzymać uśmiechu. Traiben zawsze myślał o tym co ja, tylko że wcześniej. Tym razem jednak nawet on okazał się za wolny.

— Wykopię dla niego grób. Ziemia nie powinna być zbyt twarda. I jest mnóstwo kamieni na kopiec — zaoferował się Kilarion.

— Nie — uciąłem. — Żadnego grobu, żadnego kopca. — W tej chwili przyszedł mi do głowy szalony pomysł, może z powodu rozrzedzonego powietrza. Rozejrzałem się. — Gdzie jest Talbol? Sprowadźcie mi Garbarza. I Narrila Rzeźnika. I Gryncindil Tkaczkę.

Gdy się stawili, wyjaśniłem im, czego od nich chce. Popatrzyli na mnie, jakbym postradał zmysły, może tak zresztą było. Obiecałem jednak Ziemianinowi, że zaniosę go do przyjaciół, i miałem zamiar tego dotrzymać bez względu na wszystko. Wezwani przez mnie odciągnęli ciało na bok i przystąpili do pracy. Narril usunął wszystkie organy wewnętrzne — widziałem, jak Traiben na nie zerka — Talbol zrobił to, co robią Garbarze, żeby zakonserwować skórę. Użył do tego ziół rosnących przy drodze, a na koniec Gryncindil wypełniła puste ciało aromatycznymi ziołami, znalezionymi przez Talbola oraz kawałkami płótna i zaszyła nacięcia zrobione przez Narrila. Wszystko to zabrało trzy czy cztery dni, podczas których obozowaliśmy, chowając się przed wzrokiem mieszkańców okolicznych Królestw. Kiedy zadanie zostało wykonane, Ziemianin leżał na skleconych przez nas noszach, jakby spał. Ważył tyle co nic, więc nieśliśmy go bez wysiłku. Ponieważ nawet dla najwolniej myślących było oczywiste, że jest istotą całkowicie różniącą się od nas, nie usłyszałem żadnych sprzeciwów. Kto wiedział, jakie są zwyczaje pogrzebowe Ziemian? Z pewnością nie mieliśmy obowiązku pochować go w taki sam sposób jak naszych zmarłych i usypać kopiec. Tak więc zabraliśmy go ze sobą na Wierzchołek i z czasem przyzwyczailiśmy się do jego obecności, choć był martwy.

Droga, równie dobrze utrzymana jak ta, którą rozpoczynaliśmy podróż z Jespodar, wiła się w górę. Co kilka dni wkraczaliśmy do innego Królestwa. Niektórzy ludzie wychodzili na nas popatrzeć, inni natomiast nie zwracali uwagi na naszą grupę. Nikt nam nie przeszkadzał. W tych górskich krainach pozwalano Pielgrzymom swobodnie wędrować.