Выбрать главу

Stałem na skalnej krawędzi oszołomiony i ogarnięty nabożnym lękiem. Otaczał mnie lód i zimno, a przede mną jaśniał olśniewający raj.

— Ostrożnie, Poilarze — powiedziała Thissa. — Wszystko, co widzisz, to iluzja i magia. — A Hendy skinęła głową i dorzuciła kilka słów ostrzeżenia.

— Tak. Będę uważał.

Kilarion i Kath już schodzili zboczem do Królestwa spokoju i obfitości, a za nimi Marsiel, Malti, Gryncindil i Thrance. Szli jak lunatycy. Decyzja została podjęta za mnie, więc ruszyłem za nimi, przechodząc z krainy śniegu do krainy kwiatów i śpiewu ptaków. Mieszkańcy Królestwa spoglądali na nas poważnie, ale nie okazywali strachu ani niezadowolenia, jakby najzwyklejszą rzeczą na świecie był widok bandy oberwanych, przemarzniętych wędrowców wkraczających do ich kraju.

— Chodźcie — zaprosili nas. — Musicie stawić się przed naszym Królem.

Wszyscy byli doskonali: smukli, piękni, promieniejący siłą i witalnością i mieli nie więcej niż osiemnaście, dwadzieścia lat. Nie widać w nich było żadnej skazy, defektu, zeszpecenia czy wady. Wszyscy wyglądali jak odlani z jednej formy. Różnili się tylko rysami twarzy, a długonogie, szczupłe ciała cechowała doskonałość kształtów. Nigdy nie widziałem takich ludzi. Patrząc na nich, poczułem gorzki wstyd z powodu własnego wyglądu, zaognionych odmrożeń, kurzu na włosach i na ubraniu, blizn na ciele, a przede wszystkim nogi, krzywej, odrażającej, kalekiej nogi, z powodu której nigdy wcześniej nie czułem zażenowania, a teraz wydawała mi się piętnem grzechu i hańby.

Zaprowadzili nas do siedziby Króla, kryształowej kopuły w samym środku Królestwa. Stał na portyku, ze złożonymi rękami, czekając na nas spokojnie, równie nieskazitelny jak jego poddani. Był to młody mężczyzna, wspaniały młodzieńczy książę, pogodny i potężny, wystrojony w złoto i szkarłat, z wysoką tiarą z jasnego metalu wysadzaną lśniącymi klejnotami.

Gdy podeszliśmy bliżej, Hendy gwałtownie zaczerpnęła powietrza i wbiła mi palce w ramię.

— O co chodzi? — zapytałem.

— Jego twarz, Poilarze.

Spojrzałem. Wydawało się, że jest w niej coś znajomego. Ale co?

— Mógłby być twoim bratem! — krzyknęła Hendy. Czyżby? Przyjrzałem mu się z rosnącym zdziwieniem. Tak, było coś w kształcie jego nosa, rozstawieniu oczu, sposobie, w jaki się uśmiechał. Pewne podobieństwo, tak, zastanawiające podobieństwo wyrazu twarzy, a nawet rysów… To tylko zbieg okoliczności, stwierdziłem.

— Nie mam brata. Nigdy nie miałem. Thissa wyszeptała za mną zaklęcia.

Młody Król tej magicznej krainy patrzył na nas łagodnie i życzliwie.

— Witajcie, Pielgrzymi. Kto jest waszym przywódcą?

— Ja — odparłem. Mój głos był ochrypły i matowy. Kulejąc postąpiłem do przodu, boleśnie świadomy swojego kalectwa w tym miejscu wszelkiej doskonałości. — Jesteśmy z Jespodar, mam na imię Poilar, jestem synem Gabriana syna Droka z Klanu Ściany z Domu Ściany.

— Aha — powiedział Król i obdarzył mnie jednym z najdziwniejszych uśmiechów, jakie widziałem. Wyciągnął do mnie rękę. — Jestem Drok z Jespodar. Z Klanu Ściany z Domu Ściany.

W pierwszej chwili nie uwierzyłem. Nie potrafiłem przyjąć do wiadomości, że spotkałem ojca swojego ojca w cieniu Wierzchołka Kosa Saag i do tego w takiej postaci. Thissa miała rację: wszystko tutaj było iluzja i magią. To też musiało być oszustwem: Król chytrze pożyczający moje rysy, żeby udawać pokrewnieństwo. Miałem wrażenie, że to jakiś żart.

Zaprosił nas do królewskiego domu, gdzie podłogi wyściełały grube dywany, na kryształowych ścianach wisiały szkarłatne draperie, a powietrze było ciężkie od zapachu perfum. Słudzy przygotowali nam kąpiel i dali cierpkiego młodego wina. Jeśli nawet to wszystko było złudzeniem i czarami, musiałem przyznać, że to zręczna magia i przyjemna iluzja. Czuliśmy się wypoczęci i rozluźnieni. Prawdę mówiąc, nie zaznaliśmy takiego komfortu od czasu opuszczenia wioski. Miałem ochotę rozpłakać się ze szczęścia.

Potem przyszedł Król, usiadł ze mną i zaczął rozmowę o Jespodar, a ja wpatrywałem się uważnie w jego twarz, wyraźnie dostrzegając w niej teraz moje rysy. Wymienił wiele imion, z których skromną zaledwie część znałem. Gdy wspomniał o Thisparze i Gamilalarze, odparłem, że bogowie obdarzyli ich podwójnym życiem. Wydawał się szczerze zdumiony i uradowany. Powiedział, że znał ich w młodości. Ten zwrot zabrzmiał dziwnie w jego ustach, gdyż wyglądał na znacznie młodszego ode mnie, na młodzieńca, wyrostka. Jednak pod tą twarzą bez zmarszczek wyczuwałem ciężar wieku. Wspomniałem, że w naszej grupie jest syn syna syna Thispara Długowiecznego, Traiben. Skinął głową i jego spojrzenie stało się nieobecne, jakby myślał o minionych latach.

Potem mówił o naszym klanie i rodzinie. Znał imiona. Zapytał o swojego brata Ragina, a ja odpowiedziałem, że nie żyje, ale że syn Ragina Meribail jest głową naszego Domu. Wydawał się z tego zadowolony.

— Meribail, tak. Pamiętam go. Dobry chłopak, ten Meribail. Już wtedy uważałem go za obiecującego.

Zaczął mnie wypytywać o swoją siostrę, o jej dzieci i o swoje dwie córki i jej dzieci. Znowu znał wszystkie imiona, tak że coraz bardziej upewniałem się, że to ojciec mojego ojca. Oczywiście istniała możliwość, że jest demonem i bierze te imiona z mojej pamięci, żeby fałszywie powoływać się na pokrewieństwo ze mną. A kiedy coś takiego przyjdzie człowiekowi do głowy, nie ma kresu wątpliwościom. Łatwiej mi było uwierzyć, że to jest naprawdę ojciec mojego ojca, który mieszka od wielu lat na Kosa Saag, a młode ciało zawdzięcza transformacji.

Ani razu nie wspomniał o moim ojcu Gabrianie. W końcu sam wymieniłem jego imię.

— Nie znałem go, gdyż poszedł w Ścianę, kiedy byłem małym dzieckiem. — Nic nie odpowiedział, co mnie zastanowiło. Dodałem więc: — Przypuszczam, że sam go nie znałeś zbyt dobrze, ponieważ wyruszyłeś na Pielgrzymkę, gdy był jeszcze małym chłopcem, prawda?

Milczał, a jego dziwnie młoda twarz pokryła bruzdami, jakby myśl o trzech pokoleniach rozłączonych rodzin, o ojcach, którzy poszli na Ścianę, zostawiając małych synów, musiała go niezmiernie zasmucić. Jednak nie o to chodziło. Po chwili bowiem odezwał się ponurym głosem, którego wcześniej u niego nie słyszałem.

— Tak, Gabrian. Był ładnym dzieckiem. I wyrósł na przystojnego mężczyznę. Spotkaliśmy się tutaj na Ścianie.

— Co takiego? — Pochyliłem się do przodu w napięciu jak głodne zwierzę gotowe do skoku. Serce tłukło mi się w piersi. — Ty i mój ojciec spotkaliście się na Kosa Saag?

Skinął głową, pogrążony w posępnej zadumie.

— Gdzie? — spytałem. — Kiedy? Żyje jeszcze? Na bogów, czy mój ojciec jest teraz w twoim Królestwie?

— Nie. — Zamknął oczy i zaczai się lekko kołysać, ale czułem, że widzi mnie przez zamknięte powieki. Mówił jak przez gęstą mgłę. — To było dawno temu, kiedy przebywałem tutaj zaledwie od paru lat, może pięciu czy sześciu. Dotarła tu jego Czterdziestka. Wyglądali podobnie jak wy, obdarci, brudni, zmęczeni. Oczywiście nie było ich już czterdziestu, tylko siedmiu. Dokładnie siedmiu. Inni zginęli po drodze albo odeszli, żeby żyć wśród Przekształconych, podobnie jak niektórzy twoi ludzie. Tutaj nigdy nie dociera cała grupa, choć słyszałem, że niektóre Pielgrzymki…