— Mój ojciec — przerwałem mu. — Chcę usłyszeć o moim ojcu.
Z trudem zachowywałem cierpliwość. Sądząc po chaotyczym sposobie opowiadania, byłem pewny, że pod tą młodą powłoką kryje się stary człowiek.
— Twój ojciec. Tak. On i garstka jego towarzyszy zjawili się tak jak wy, a my przyjęliśmy ich, pozwoliliśmy się wykąpać i nakarmiliśmy, gdyż byli w opłakanym stanie. Od razu go poznałem. Zobaczyłem jego twarz i powiedziałem do siebie ze zdumieniem: „To jest mój syn, to Gabrian, to naprawdę Gabrian”. Nie widziałem go od czasu, kiedy miał trzy lata, ale nie miałem wątpliwości. Podobnie jak z tobą. Z tym, że Gabrian nie od razu wymienił swoje imię ani nie dostrzegł w nas rodzinnego podobieństwa. Tak więc ukryłem przed nim, kim jestem. Zacząłem wypytywać go o wioskę. Potem opowiedział mi o swojej Pielgrzymce, o miejscach, w których był, o tym, co mu się przydarzyło. Była to ciężka Pielgrzymka, znacznie gorsza od mojej. Podróżowali fałszywymi szlakami, stracili wiele lat, doświadczyli wielu cierpień, śmierci, kilku morderstw. Okropne, straszne. W końcu jednak ujrzeli Wierzchołek. Gabrian wytrzymał wszystko, co tylko można sobie wyobrazić, i zamierzał wreszcie zobaczyć bogów. Na jego twarzy malowała się wielka determinacja. Dostrzegałem to wyraźnie. Nic go nie mogło powstrzymać. Nic.
Wytrzeszczyłem oczy.
— Więc dotarł na Wierzchołek?
— Myślę, że tak. Ale kto to może wiedzieć?
— Musiał tam dotrzeć. Skoro przysiągł, że nic go nie powstrzyma, a dotarł już tak blisko Wierzchołka…
— Wcale nie tak blisko. Blisko w porównaniu z tym, co jest za nami. Na Pielgrzymów czyha jeszcze wiele pułapek. Myślę jednak, że tam doszedł. A w drodze powrotnej…
Umilkł i zmarszczył czoło. Patrzył na mnie jak na powietrze.
— Powiedz mi — ponagliłem go.
— Dobrze. Skoro tego chcesz. Twój ojciec wyruszył wraz z sześcioma towarzyszami, nie dowiedziawszy się, kim jestem. Gabrian dotarł do następnego Królestwa i do następnego. Wiem to, ponieważ pytałem o niego później i powiedziano mi, że przechodził tamtędy. Potem poszedł wyżej i zniknął w krainie mgieł. Nikt więcej nie widział ani jego, ani nikogo z jego grupki. Wierzę, że doszedł na Wierzchołek, zobaczył, co jest tam do zobaczenia, a potem zawrócił. Zapadła dręcząca cisza.
— I co się stało później? — nie wytrzymałem.
Ojciec mojego ojca spojrzał, jakby mnie widział pierwszy raz, zwilżył wargi i powiedział spokojnie:
— Myślę, że to wydarzyło się w drodze powrotnej. Gabrian odwiedził Studnię Życia i zginął podczas transformacji.
Wziąłem oddech.
— Nie żyje?
— O tak. Tak.
— Wiesz to na pewno?
— Widziałem jego ciało na brzegu Studni. Pochowałem go własnymi rękami.
Na chwilę zaniemówiłem. Czułem się, jakby mi wyrwano z ręki otrzymany dopiero co podarunek.
— Co to jest Studnia Życia? Powinna się chyba raczej nazywać Studnią Śmierci?
— To miejsce, gdzie się odmładzamy — wyjaśnił ojciec mojego ojca. — Idziemy tam raz na pięć lat, a czasami częściej, i wracamy tacy, jak widzisz. Trzeba tylko pamiętać, by zanurzyć się w niej na bardzo krótko. Zostaniesz tam chwilę dłużej i jesteś martwy. Rozumiesz?
— A mój ojciec? Przebywał w niej za długo?
— Można tylko domyślać się tego. Nie ma również pewności, czy stało się to w drodze na Wierzchołek czy w powrotnej. Chyba jednak wiem, jak to się odbyło. Studnia znajduje się tuż pod szczytem, w miejscu stałych burz, wiatru, deszczu i mgły. Kto idzie na Wierzchołek, musi tamtędy przejść. Myślę, że Gabrian minął Studnię i wspiął się na szczyt do siedziby bogów. Potem ruszył na dół. Dotarł z towarzyszami w pobliże Studni i tym razem… tym razem…
Zobaczyłem to oczami wyobraźni i jestem pewien, że tak właśnie musiało być: mgła, wiatr, zadymka śnieżna, czarne poszarpane szczyty, wąska ścieżka, ciemna otchłań z boku. Siedmiu zmęczonych, wychudzonych wędrowców pobudzonych tym, co zobaczyli na Wierzchołku, ale zbliżających się do kresu wytrzymałości. I Studnia Życia ukryta w ciemności, nie znane niebezpieczeństwo, parująca jama transformacji. Potykają się i wpadają do niej oślepieni przez śnieg, który wiatr nawiewa im w twarze z diabelską siłą. Chwila zanurzenia wystarcza, żeby spowodować nieodwracalne zmiany. Studnia daje śmierć, a nie życie. Krzyki we mgle, przerażone głosy. Postacie miotają się w ciemności, ślizgają się, padają, próbują wstać. Mój ojciec szuka po omacku dłoni swoich towarzyszy, znajduje je, puszcza, znowu jakąś chwyta, rozpaczliwie stara się wyciągnąć kogoś ze Studni i sam w nią wpada. A może to on potknął się pierwszy, a pozostali próbowali go ratować i zginęli razem z nim…
Tak sobie wyobraziłem całą sytuację na podstawie tego, co mówił ojciec mojego ojca. Ale prawda była trochę inna.
— Kilka dni później — mówił dalej Drok — dwaj moi ludzie, którzy właśnie wrócili ze Studni, przyszli do mnie z wieścią, że zobaczyli obok niej coś strasznego. Od razu się wszystkiego domyśliłem i wyruszyłem natychmiast. Znaleźliśmy najpierw siedem kupek porzuconych ubrań i zagrzebane w śniegu plecaki. A dalej w gorącym błocie na brzegu Studni leżały obok siebie maleńkie, miękkie i delikatne szkieleciki siedmiu noworodków. Wygrzebaliśmy je długimi kijami i pochowaliśmy w pobliżu. Kiedy będziesz tamtędy przechodził, zobaczysz siedem małych kopców. Jeśli będziesz przechodził.
— Jeśli? — powtórzyłem. — Powiedziałeś, że to jedyna droga na Wierzchołek.
— Zapomnij o Wierzchołku. Zostań tutaj. Jego słowa mnie zaskoczyły.
— Jestem związany przysięgą — rzuciłem zapalczywie.
— Tak jak wszyscy — przypomniał. — Twój ojciec także. I ja. Myślę, że dotrzymał przysięgi. Kosztowało go to życie również poszedłem na Wierzchołek. Nie przyniosło mi to żadnych korzyści. Zapomnij o Wierzchołku, chłopcze.
— Twierdzisz, że go widziałeś?
— Tak. I wróciłem. I nigdy więcej tam nie pójdę. To okropne miejsce. Zapomnij o Wierzchołku.
Zamknął się w sobie, jakby nie chciał już o tym rozmawiać. Byłem zdezorientowany. Ponura opowieść o śmierci mojego ojca sparaliżowała mnie. I do tego jeszcze słowa Droka o Wierzchołku. Ziemianin również mówił o nim wymijająco i niejasno. Dlaczego? Dlaczego? Co ukrywali przede mną? Poczułem, że narasta we mnie gniew. Wyciągnąłem rękę do Króla, jakbym chciał z niego wydrzeć odpowiedzi.
— Okropne? Co ty mówisz? Dlaczego okropne? Powiedz mi, jaki jest Wierzchołek? Powiedz mi!
— Nigdy — odparł spokojnie.
Poczułem się tak, jakbym dostał obuchem w głowę. Zaprotestowałem, lecz na próżno.
Z ogromną cierpliwością, która doprowadzała mnie do szału, uniósł rękę i dodał równie spokojnie jak przedtem.
— Powiem ci tylko jedno. Nie znajdziesz tam tego, co spodziewasz się znaleźć. Są tam same okropności. Zapomnij o Wierzchołku, dziecko. Zostań ze mną.
Trząsłem się z wściekłości.
— Nie mogę tego zrobić. Wiesz, że przysięgałem…
— Zostań — powtórzył nieporuszony. — I żyj wiecznie. Drżąc, wpatrywałem się w niego bez słowa. On zaś powtórzył mi, że jego poddani udają się raz na jakiś czas do Studni Życia, zanurzają w niej na ułamek sekundy, po czym wychodzą gładcy i młodzi. Powiedział, że również mógłbym to robić. Żyć wiecznie młody w tym zaczarowanym Królestwie, gdzie powietrze jest słodkie i łagodne, a śnieg nigdy nie pada. Po co wspinać się wyżej? Po co szukać rzeczy, które nic nie są warte? „Zostań” — mówił. „Zostań”. „Zostań”.