— Co? Skąd wiesz?
— Ostatniej nocy widziałem kobietę po przeciwnej stronie Królestwa. Szła ścieżką pod górę. Księżyce świeciły jasno. Raz się obejrzała i nawet z tak dużej odległości zobaczyłem, że to Hendy. Zawołałem ją, coś odkrzyknęła, ale nie dosłyszałem. Potem odwróciła się i ruszyła dalej. Straciłem ją z oczu.
— Puściłeś ją tak po prostu?
— Co mogłem zrobić? Była daleko na szlaku, przynajmniej godzinę marszu ode mnie. Nie dogoniłbym jej.
Chwyciłem go za ramiona i potrząsnąłem wściekle, tak że jego głowa odskoczyła do tyłu, oczy się rozszerzyły, a kształt zaczął się zmieniać.
— Wiec patrzyłeś i pozwoliłeś jej odejść? Obserwowałeś, jak odchodzi?
— Proszę… Poilarze… Poilarze…
Odepchnąłem go. Upadł na ziemię i rozciągnął się jak długi. Leżał tak, patrząc na mnie bardziej ze zdumieniem niż ze złością czy bólem.
— Och, Poilarze — powiedział smutno. — Poilarze, Poilarze, Poilarze.
Pomogłem mu wstać, otrzepał się i obejrzał siniaki. Czułem się jak głupiec.
— Wybaczysz mi, Traibenie? — zapytałem po chwili.
— Stałeś się bardzo dziwny, odkąd tutaj przybyliśmy, wiesz o tym?
— Tak. Tak, wiem. — Zamknąłem na moment oczy i wziąłem kilka głębokich oddechów. Tym samym spokojnym tonem dodałem: — Mogłeś przynajmniej przyjść do mnie i powiedzieć, co się dzieje.
— Było bardzo późno w nocy. A ty spałeś z Alamir.
— Co to ma wspólnego z … — powstrzymałem się. Znowu chwycił mnie gniew, ale mogłem być zły tylko na siebie. — Skąd możesz mieć pewność, że odeszła, by się poddać transformacji?
— Po co innego miałaby odchodzić, Poilarze?
— Cóż, mogła…mogła…
— Tak?
Popatrzyłem na niego spode łba. Co próbował zasugerować? Zaświtała mi w głowie pewna myśl. Była tak szalona, że odepchnąłem ją od siebie. Wracała jednak uparcie, więc wypowiedziałem ją, żeby się jej pozbyć.
— Myślisz, że mogła pójść do Studni, żeby się odmłodzić?
— Przyszło mi do głowy — odparł.
Nie spodziewałem się, że zgodzi się ze mną tak łatwo.
— Dlaczego? Nie wygląda staro, Traibenie. Wygląda młodo, delikatnie i pięknie!
— Tak — przyznał Traiben. — Myślę, że tak. Ale czy ona tak uważa?
— Powinna.
— Ale czy uważa?
Odwróciłem się, marszcząc brwi. Im bardziej się nad tym zastanawiałem, tym trudniej było mi zaakceptować myśl, że Alamir jest przyczyną zniknięcia Hendy. Hendy i ja nigdy o tym nie rozmawialiśmy, ale jestem pewien, że zupełnie nie przejmowała się moim flirtem. Musiała wiedzieć, że to nic dla mnie nie znaczy, i bardzo prawdopodobne, że sama prowadziła podobną grę z pewnym wąskim w talii chłopcem, który mógł mieć ze sto lat, chociaż nie wyglądał na więcej jak siedemnaście. Nie miało to dla mnie znaczenia.
— Nie — stwierdziłem. — Śmieszny pomysł. Z pewnością nie czuła potrzeby, żeby wyglądać młodziej. Hendy wie, że Alamir to tylko chwilowa rozrywka, zabawa…
— Aha — powiedział. — Nie mam pojęcia, co sądzi Hendy na temat Alamir czy czegokolwiek innego. — Wyciągnął ręce i chwycił moje dłonie. — Biedny Poilar. Biedny smutny Poilar. Jak mi ciebie żal, stary przyjacielu.
Nie wyczułem jednak wiele współczucia w jego glosie. Byłem zbity z tropu. Dlaczego zniknęła? Gdzie? Nie znałem odpowiedzi.
A jednak zniknęła. To jedno wiedziałem.
— Co mam zrobić? — zapytałem.
— Módl się, żeby wróciła — poradził Traiben.
Wychodziłem z siebie ze smutku i strachu. A jeśli źle oceniłem uczucia Hendy? Jeśli mój romans z Alamir nie był dla niej zwykłą zabawą, lecz zdradą naszej miłości? I z zazdrości, i żalu pobiegła do Studni nie po to, by stać się piękniejszą w moich oczach — co wydawało mi się bezsensowne i jej z pewnością również — lecz żeby ze sobą skończyć. Opowiedziałem jej historie śmierci mojego ojca. Czy to ją natchnęło? Myśl, że Hendy leży teraz w wodach Studni Życia, wstrząsnęła mną do głębi.
Nie. Doszedłem do wniosku, że to nieprawdopodobne, i sam siebie próbowałem uspokoić. Hendy rozumiała, że Alamir jest dla mnie mało ważna. Wiedziała, że kocham tylko ją. Musiała to wiedzieć. A strach przed śmiercią, przed zamknięciem na wieczność w skrzyni, z pewnością powstrzymałby ją od podobnego czynu. Tak czy inaczej, nikt nie zabija się z zazdrości. Nikt. To rzecz godna pogardy i bardzo głupia. Nawet ludzie związani ze sobą na stałe biorą sobie czasami innych kochanków i nic się nie dzieje. A Hendy i ja nie byliśmy związani.
Ale dlaczego… gdzie…
I wtedy przypomniałem sobie coś. Usłyszałem głos Hendy mówiący: „Chcę iść do bogów na Wierzchołku, żeby mnie oczyścili i przekształcili. Nie chcę już dłużej być taka jak teraz. Wspomnienia są dla mnie zbyt bolesne, Poilarze. Pragnę się ich pozbyć”.
Tak, o to chodziło. Motyw ucieczki, który jej przypisywałem, był zbyt trywialny. Odeszła nie z zazdrości, lecz dlatego, że od dawna pragnęła zrzucić z siebie ciężar przeszłości, poddać się działaniu boskiego ognia, oczyścić się, zmienić…
Uważałem, że Hendy nie ma szansy, by samotnie dotrzeć na Wierzchołek. Było pewne, że zgubi się we mgle i śnieżycy, będzie się błąkać po groźnym pustkowiu, szukając rozpaczliwie szlaku prowadzącego na szczyt.
W pierwszym odruchu zamierzałem wydać rozkaz wyruszenia w drogę. Stwierdziłem jednak, że to niemożliwe. Tak długo opóźniałem wymarsz, a potem nagle miałem polecić podjąć Pielgrzymkę tylko dlatego, że uciekła moja kochanka? Wszyscy by się śmiali. To byłby koniec mojego przywództwa.
Nie. Musiałem pójść za nią sam, znaleźć ją choćby pod samym Wierzchołkiem i sprowadzić. Czekało mnie trudne zadanie. Podobnie jak Hendy nie znałem drogi. Mogło mi się udać albo nie. Ryzykowałbym życie z czysto osobistych powodów, narażałbym na niepowodzenie całą Pielgrzymkę…
Mogliby postawić mi zarzut, że pozwoliłem odejść Ais, Jecce, Jaifowi oraz wielu innym i nawet nie próbowałem ich szukać. Jak więc śmiem tak szczególnie troszczyć się o Hendy? Powinienem potraktować jej odejście równie obojętnie, a nie biec w panice na jej poszukiwanie.
Miałem twardy orzech do zgryzienia. Nie zrobiłem nic, tylko godzina za godziną wpatrywałem się w ścieżkę i rozpaczliwie próbowałem ułożyć jakiś plan.
Hendy wróciła sama, podczas gdy ja nadal wahałem się, błądziłem, rozważałem różne możliwości.
To było trzeciego dnia jej nieobecności. Nie spałem przez cały ten czas ani nie pozwoliłem Alamir przyjść do mnie. Ledwo co jadłem i nie rozmawiałem z nikim. Gdy tak stałem, wpatrując się w drogę biegnącą do granicy Królestwa, zobaczyłem wysoko na szlaku postać podobną do zjawy, skąpaną w ostrym białym świetle Ekmeliosa. Schodziła wolno i po jakimś czasie poznałem, że to Hendy.
Ale była bardzo zmieniona.
Podszedłem do niej. Miała białe włosy i trupio bladą, przezroczystą skórę, przez którą przeświecały żyły. Stała się znacznie wyższa i chuda jak szkielet. Ta nowa Hendy wyglądała tak krucho, że mógłbym ją przewrócić palcem. Wydawała się zupełnie bezbronna, straszliwie bezradna.
— Hendy? — spytałem niepewnie.
— Tak, jestem Hendy — odparła. Zobaczyłem znajome oczy błyszczące w wychudzonej, bladej twarzy.
— Gdzie byłaś? Co ci się stało?
Wskazała w kierunku Wierzchołka. Spojrzałem na nią, mrużąc oczy.
— Byłaś na samej górze?
— Tylko w sąsiednim Królestwie — powiedziała. Ledwo ją słyszałem.