— Co to za Królestwo?
— Miejsce, w którym nikt nie mówi.
— Aha — skinąłem głową. — Przekształceni. Wszyscy?
— Tak.
— Utracili mowę?
— Wyrzekli się jej — odparła. — Byli na Wierzchołku i wrócili. Teraz żyją w krainie zupełnej ciszy. Pokazali mi drogę, która prowadzi na szczyt. Nie powiedzieli ani słowa. Chyba wskazali mi również drogę do Studni.
— I nauczyli cię, jak się doprowadzić do takiego stanu.
— Nikt mnie tego nie nauczył. To się stało samo.
— Aha — mruknąłem, jakbym rozumiał. Ale nic nie rozumiałem. — Aha. Tak się zdarzyło.
— Poczułam, że się zmieniam. I pozwoliłam na to. Miałem wrażenie, że mówi do mnie z krainy śmierci.
— Hendy, Hendy, Hendy…
Chciałem wziąć ją w ramiona. Bałem się jednak.
Staliśmy naprzeciwko siebie przez jakiś czas, nic nie mówiąc, jakbyśmy oboje również byli mieszkańcami Królestwa, w którym ślubuje się milczenie. Nie spuszczała ze mnie wzroku.
— Dlaczego odeszłaś, Hendy? — zapytałem w końcu. Wahała się przez chwilę.
— Ponieważ siedzieliśmy tutaj bez celu, zamiast iść na Wierzchołek.
— Czy Alamir miała z tym coś wspólnego…
— Nie — odparła w sposób, który nie pozostawiał wątpliwości. — Zupełnie nic.
— Aha — powtórzyłem. — Chodziło więc o Wierzchołek. Ale nie doszłaś tam, choć mogłaś.
— Odkryłam drogę, która tam prowadzi.
— I wróciłaś? Dlaczego?
— Wróciłam po ciebie, Poilarze.
Jej słowa poruszyły mnie do głębi. Miałem ochotę paść przed nią na kolana. Wyciągnęła do mnie ręce. Wziąłem je. Były zimne jak lód i cienkie jak gałązki.
Przeszła coś w rodzaju oczyszczenia. Świadczyła o tym jej nowa postać. Ale rana nie została wypalona do końca. Hendy musiała kontynuować Pielgrzymkę.
— Trzeba dokończyć podróż — stwierdziła.
— Tak. Trzeba.
— Potrafisz stąd odejść?
— Tak. Tak.
— Zrobisz to? To Królestwo jest jak pułapka.
— Musiałem tu trochę pomieszkać. Nie byłem gotowy, by ruszyć dalej.
— A teraz jesteś?
— Tak.
Wydałem rozkaz wymarszu. Zebraliśmy nasze rzeczy — resztki ekwipunku, skromne zapasy żywności, poplamione i wystrzępione plecaki — i ruszyliśmy w drogę. Ojciec mojego ojca wyszedł na portyk i obserwował nas w milczeniu. Niektórzy jego ludzie również wyszli, żeby na nas popatrzyć. Nie dostrzegłem nigdzie Alamir.
Galii i ja nieśliśmy ciało Ziemianina. W tej górskiej krainie nie wykazywało śladów rozkładu. Miał zamknięte oczy i spokojną twarz. Wyglądał tak, jakby spał.
Hendy szła obok mnie na czele kolumny.
Maszerowała pewnie i wytrwale. W jej ruchach widać było siłę i wytrzymałość. Kruchość, którą w niej dostrzegłem w pierwszej chwili, okazała się złudzeniem. Do innych odnosiła się z pewną wyższością. Zmieniony wygląd wyróżniał ją spośród nas, podobnie jak Thrance’ea. Z tym, że groteskowa zniekształcona postać Thrance’a była ponura i odpychająca, natomiast Hendy wydawała się uszlachetniona, surowa i majestatyczna. Zaczynałem nawet dostrzegać w niej piękno.
— Oto droga w górę — oznajmiła.
Był to wąski biały szlak biegnący stromym wąwozem o wysokich ścianach z czarnego kamienia. Gdy tylko na niego weszliśmy, skończyło się leniwe ciepło i łagodne powietrze Królestwa ojca mojego ojca. Nigdy nie dowiedziałem się, jak rzucili ten czar, i przypuszczam, że nigdy się nie dowiem. Znaleźliśmy się poza strefą jego oddziaływania, pośród lodu i ostrego wiatru. Przystosowaliśmy się do nowego otoczenia, podobnie jak to czyniliśmy wiele razy wcześniej.
Obejrzałem się jeden raz. Zobaczyłem tylko bezkształtną lazurową mgłę. Przewędrowaliśmy taki szmat drogi, że straciłem poczucie odległości. Gdzieś za nami znajdowała się łąka niebieskiej trawy, niżej skalne urwisko wyznaczające granicę Królestwa Kvuz, a jeszcze dalej strome turnie Sembitolu i plugawa jaskinia Kavnalli. Za nią, daleko, daleko w dole rozciągał się płaskowyż Stopionych, a trochę wcześniej była zerwą, na którą wspięliśmy się z Kilarionem, i miejsce, gdzie zaatakowały nas jastrzębie, a także Yarhad, dominium duchów spowitych całunami grzybów. Za słupem milowym Hithiat, Denbail, Sennt, Hespen, Glay, Ash-ten i Roshten, na samym dole leżała nasza wioska Jespodar, tak daleko, że równie dobrze mogłaby się znajdować na innej gwieździe. Moje tamtejsze życie wydawało się teraz snem. Niemal nie mogłem uwierzyć, że przez dwie dziesiątki lat mieszkałem na gęsto zaludnionej nizinie, gdzie drzewa lśniły od wilgoci, a powietrze było jak w łaźni parowej. Teraz mój dom stanowiła Ściana i to od tak dawna, że wszystko, co zdarzyło się przedtem, wydawało się nierealne. Wszystko, co przeżyliśmy do tej pory, stawało się równie nierzeczywiste. Nie istniało teraz nic oprócz białej ścieżki pod stopami i wąwozu z połyskującego czarnego kamienia oraz ciemnej pokrywy gęstych, posępnych chmur.
Dotarliśmy do Królestwa, gdzie wszyscy wyrzekli się mowy.
Było niewielkie. Leżało w bok od głównej drogi w niecce otoczonej delikatnymi skalnymi iglicami. Nie zauważyłbym go, gdyby Hendy mi nie pokazała, mówiąc, że jego mieszkańcy żyją w zagłębieniach i szczelinach skalnych. Nie zatrzymaliśmy się, żeby im złożyć wizytę. Pod jedną z iglic dostrzegłem w przelocie kilku chudych, kościstych i bardzo wysokich ludzi, ale wiat nawiał tumany mgły i nie zobaczyłem nic więcej.
Obok znajdowało się inne małe Królestwo. Jego Król był niewolnikiem, nie mógł nic robić i wszędzie noszono go w lektyce, gdyż nie wolno mu było dotykać stopami ziemi. W następnym panowało jednocześnie trzech króli, którzy zażywali wszelkich przyjemności, lecz jeśli jeden z nich umarł, pozostałych grzebano żywcem razem z nim. Były również inne Królestwa, ale omijaliśmy je z daleka, gdyż mieliśmy dosyć dziwów. Nigdy nie uwierzyłbym, że na Ścianie straciliśmy tylu naszych ludzi. Oczywiście wysyłaliśmy Czterdziestki przez tysiące lat, podobnie jak inne wioski, a wróciła z nich garstka. Śmierć zabrała wielu, a Królestwa resztę.
Mój ojciec szedł kiedyś tą drogą. Podobnie jak ojciec mojego ojca i wielu innych przed nimi.
— To droga do Studni Życia — powiedziała Hendy.
Wskazała na boczny szlak, który wił się w górę wokół skalnego kła i znikał w nieprzeniknionych chmurach. Zadrżałem, nie tylko z zimna, które dokuczało mi bez litości.
— Musimy iść tędy? — spytałem, znając odpowiedź.
— To jedyna ścieżka — odparła Hendy.
Góra zwężała się i zwężała. Wydawało mi się, że wspinamy się na czubek igły. Lodowate wiatry pędzące zwały chmur uderzały w nas jak pięści. Maszerowaliśmy zbitą gromadką. Obawiałem się, że wichura zasiecze nas na śmierć. Nagle powietrze przeszyła błyskawica, pozbawiając wszelkiego koloru tę niebezpieczną okolicę, ale nie usłyszeliśmy grzmotów. Wspinaczkę mogli przetrzymać tylko najsilniejsi i góra pytała nas w ten sposób, czy podołamy próbie.
Nadeszła noc. Nie różniła się zbytnio od dnia z powodu grubej pokrywy chmur. Marilemma została na niebie i oświetlała nam drogę, przebijając się przez chmury i rzucając słabą szkarłatną poświatę. Przy tym czerwonym blasku pięliśmy się w górę nawet po zmroku. Wkroczyliśmy do królestwa bez snu.
Kiedy w końcu zatrzymaliśmy się, żeby odpocząć i wymienić się słowami otuchy, nie zgadzała się liczba obecnych. Z Królestwa ojca mojego ojca wyruszyło dwadzieścia jeden osób, dziesięciu mężczyzn i jedenaście kobiet, a Thrance dwudziesty drugi, ale teraz wydawało się, że jest nas mniej. Szybko policzyłem wszystkich i wyszło mi osiemnaście.