— Gdzie jest reszta? — zapytałem. — Kogo brakuje?
W rozrzedzonym powietrzu nasze umysły pracowały wolniej. Kilka razy musiałem przebiec myślą listę, zanim ustaliłem kogo nie ma: Dahaina Śpiewaka, Fesild Winiarki, Bressa Cieśli. Zgubili drogę? Zmęczeni wichurą zawrócili z własnej woli? Zostali porwani przez macki wysuwające się bezszelestnie z jaskiń? Nikt nie potrafił na to odpowiedzieć. Nikt nie wiedział. Było nas dziewięciu mężczyzn, dziewięć kobiet i Thrance. Udało mi się doprowadzić mniej niż połowę Czterdziestki pod Wierzchołek i czułem się zawstydzony tak wielkimi stratami. Ale ilu przywódców przyprowadziło tutaj więcej ludzi?
Powrót i poszukiwanie trójki zaginionych nie wchodziły w rachubę. Czekaliśmy na nich dwie godziny, lecz się nie pokazali. Ruszyliśmy dalej.
Zbliżał się świt. Przez zasłonę z mgły nie widzieliśmy gorącej białej kuli Ekmeliosa, ale dostrzegliśmy zmianę natężenia światła. A potem zobaczyliśmy nad horyzontem nie znaną pomarańczową poświatę. Od naszego szlachu odchodziła boczna ścieżka prowadząca w jej stronę.
— Chyba jesteśmy przy Studni — stwierdziła Hendy.
23
Wyobraziłem sobie dół z wrzącą, bulgoczącą, parującą i syczącą wodą. Okazało się jednak, że jest to niezwykle spokojne miejsce. Zobaczyliśmy szary owal otoczony wąskim pasem jasnego błota. Jedyną oznaką czegoś niezwykłego była bladopomarańczowa poświata, która unosiła się znad powierzchni jak mgła.
Obok Studni znajdowało się siedem małych kopców wyglądających jak bąble.
Na ich widok ogarnął mnie taki strach, jakby w mojej duszy nastąpiło trzęsienie ziemi. Przed oczami stanął mi jedyny obraz ojca, jaki zapamiętałem: wysokiego mężczyzny o jasnych oczach, który wesoło podrzucał mnie w powietrze i łapał w ramiona. Przyjrzałem się małym kopcom, zastanawiając się, który z nich przykrywa jego grób. Zadrżałem z przerażenia. Nie mogłem patrzeć na to miejsce. Po nogach przebiegł mi zimny dreszcz, jakby tkwiły w śniegu. Za sobą usłyszałem szepty. Wiedziałem, co oznaczają.
Szybko ruszyłem przed siebie. To był jedyny sposób na strach: zaatakować, zanim cię pokona. Ukląkłem przy siedmiu kopcach i lekko położyłem dłoń na najbliższym Studni. Uznałem, że jest to grób pierwszego z grupy, czyli mojego ojca. Co to miało za znaczenie, jeśli nawet się myliłem? Kiedy dotknąłem nagrobka, ogarnął mnie wielki spokój. On gdzieś tutaj był. Wiedziałem, że jestem blisko niego.
Z kopca wydobywało się słabe ciepło. Zamknąłem oczy i wypowiedziałem w myślach kilka słów. Potem zgarnąłem dłonią parę kamyków i garść piaszczystej ziemi, po czym rzuciłem to na grób, który uznałem za grób ojca, a potem na pozostałe. Pomodliłem się o wieczny spoczynek dla zmarłych, a także o spokój dla siebie przed czekającą mnie ciężką próbą.
Następnie wstałem i podszedłem do brzegu Studni. Spojrzałem w dół. Była to tylko sadzawka szarej, mętnej wody. Z bliska pomarańczowy blask tworzył cienki, ledwo widoczny welon.
Odruchowo uczyniłem znaki strzegące przed magią. Wiedziałem jednak, że tutaj nie ma żadnej magii, podobnie jak nie jest nią ogień zmian, który tli się w trzewiach Ściany. Byłem pewien, że w sadzawce znajdują się naturalne substancje, które potrafią ująć lat ludzkiemu ciału. W naszej przytulnej wiosce jesteśmy zabezpieczeni przed tymi potężnymi siłami, ale tutaj w Ścianie działają na nasze podatne na zmiany ciała, przekształcając je na setki sposobów.
Ogarnął mnie niesamowity spokój. Tutaj jest życie — pomyślałem. — Tutaj jest śmierć. Istnieje wybór: sekunda albo dwie przywracają młodość, minuta zabija. Wydawało mi się to dziwne, lecz prawie nie czułem lęku czy też zdumienia. Nie pragnąłem ani młodości, ani śmierci. Chciałem tylko zmówić modlitwę przy grobie ojca i ruszyć dalej. Może już za długo pielgrzymowałem. Podejrzewałem, że lęk i zdumienie to rzeczy, które dawno zostawiłem gdzieś za sobą na szlaku.
— No więc? — spytał ochrypły głos. — Wskoczymy? Będziemy ładniejsi.
Thrance. Odwróciłem się, rzucając mu piorunujące spojrzenie. Mógłbym go zabić. Zniszczył krótką chwilę spokoju i przyprawił mnie o wściekłość. Stłumiłem jednak gniew.
— Czy już nie jesteśmy ładni? — spytałem. Roześmiał się i nic nie odpowiedział.
— No dalej — zawołała do niego Galii. — Popływaj sobie, Thrance! Pokaż nam, co potrafi Studnia!
Thrance złożył jej ukłon.
— Popływajmy razem, urocza damo.
Rozległy się nerwowe śmieszki. W paru pobrzmiewała aprobata. Zaskoczyło mnie to. Każdy żart przeszywał mi duszę, ale moi towarzysze wyglądali na rozbawionych.
Znowu wróciło napięcie i strach. Nie mogłem uwierzyć, że udało mi się do tej pory zachować spokój. Było to straszne, niebezpieczne miejsce.
— Dość — rzuciłem. — To przekomarzanie się jest dla mnie przykre. Musimy ruszać. — Wskazałem na niską pokrywę chmur. — Tam jest Wierzchołek. Chodźmy.
Nikt się nie ruszył. Rozległo się parę szeptów i niespokojne chichoty. Kilarion udawał, że ciągnie Naxę na brzeg Studni, a Naxa okładał go pięściami w pozorowanej wściekłości. Kath rzucił głupi żart, by zabrać trochę wody na handel, kiedy będziemy wracali do Jespodar. Rozejrzałem się ze zdumieniem. Czy oni wszyscy potracili rozum? Nigdy nie czułem się tak samotny jak wtedy, gdy zobaczyłem, w jaki sposób moi towarzysze spoglądają w kierunku Studni. Na niektórych twarzach dostrzegłem fascynację, na innych pożądanie, a jeszcze na innych radosne podniecenie. Siedem małych kopców nie robiło na nich wrażenia. Oczy Traibena błyszczały nieposkromioną ciekawością. Gazin, Marsiel i jeszcze parę innych osób ze zmarszczonymi czołami wpatrywali się w Studnię, jakby zamierzali za chwilę się w niej zanurzyć. Nawet Hendy walczyła z pokusą. Tylko Thissa zdawała sobie sprawę z niebezpieczeństwa, ale ona również miała dziwny błysk w oczach.
Odgoniłem ich stamtąd krzykiem i kuksańcami. Poszliśmy wąską ścieżką z powrotem do głównego szlaku. Gdy znaleźliśmy się z dala od Studni, czar prysnął. Już nie było głupich śmieszków ani niestosownych żartów.
A jednak straciliśmy dwoje towarzyszy.
Początkowo myślałem, że troje, bo kiedy stanęliśmy, żeby się policzyć, było nas zaledwie piętnaścioro i Thrance. Brakowało jednej kobiety, Hilth Cieśli, i dwóch mężczyzn. Których? Wywołałem wszystkich po imieniu.
— Kath? Naxa? Ijo?
Zgłaszali się. Ktoś powiedział, że nie ma Gazina Żonglera. I wtedy dotarło do mnie, że nigdzie nie widać Traibena.
O bogowie! Traiben! To był dla mnie cios. Nie dbając o to, co powiedzą inni, odwróciłem się i pobiegłem w szalonym pośpiechu z powrotem do Studni, mając nadzieję, że nie będzie za późno, by wyciągnąć go ze śmiertelnie niebezpiecznych wód.
Zobaczyłem jednak, że wesoło maszeruje ścieżką.
— Traibenie! — zawołałem i popędziłem w jego stronę.
Omal na niego nie wpadłem. Nie przewróciłem go tylko dlatego, że w ostatniej chwili skręciłem i wylądowałem na głazie wystającym obok szlaku jak wielki pokruszony ząb. Zaparło mi dech. Przywarłem do skały, obejmując ją ramionami i łapiąc powietrze.
— Myślałeś, że wszedłem do Studni, Poilarze? — zapytał Traiben.
— A co według ciebie miałem myśleć? — rzuciłem z wściekłością.
Uśmiechnął się. Jeszcze nie widziałem u niego tak obłudnej miny.
— Wiesz, że nigdy bym tego nie zrobił. Ale Gazin i Hilth tak. Trochę się tego spodziewałem, ale nowina i tak mną wstrząsnęła.
— Co? — krzyknąłem. — Gdzie oni są?