Po wyrazie twarzy Traibena domyśliłem się, że nie wyszli stamtąd, że skorzystali z niej nie po to, żeby się odmłodzić, lecz umrzeć. I wtedy uświadomiłem sobie, że Traiben musiał tam stać i obserwować wszystko, patrząc z naukowym zainteresowaniem, jak kobieta i mężczyzna, z którymi był związany przysięgą, rozpuszczają się na jego oczach. W tym momencie między mną a Traibenem otworzyła się przepaść. Ogarnął mnie bezgraniczny smutek, choć wiedziałem, że zawsze taki był, więc nie powinienem być zaskoczony.
Razem wróciliśmy do Studni. Wyobrażałem sobie, że wyciągamy zmniejszone ciała, budujemy dwa nowe małe kopce obok siedmiu wcześniejszych. Nigdzie jednak nie było śladu Gazina i Hilth. Przeszukaliśmy wodę kijami znalezionymi w pobliżu, całkiem prawdopodobne, że tymi samymi, których użył ojciec mojego ojca, żeby wyciągnąć ze Studni szkielety siedmiu nieszczęśników. Bez rezultatu.
Zrozumiałem wtedy, że mój ojciec i jego przyjaciele, choć skurczeni się do wielkości niemowląt, musieli w ostatniej chwili zmienić zamiar, próbowali wydostać się ze Studni i zmarli na jej brzegu, trzymając się za ręce. Natomiast Gazin i Hilth poddali się całkowicie. Nawet nie usiłowałem pojąć dlaczego. Zbudowaliśmy kopce na ich cześć i wróciliśmy do grupy. Opowiedziałem, co się stało. Później tego dnia, kiedy maszerowaliśmy skalnym jęzorem na pozór prowadzącym w pustkę, Traiben zaproponował, że opisze mi scenę, której był świadkiem. Rzuciłem mu tak miażdżące spojrzenie, że odsunął się ode mnie, i minęły godziny, zanim się zbliżył.
Znowu znaleźliśmy się w strefie mgieł. Tworzyły wokół nas nieprzeniknioną zasłonę, a nam wydawało się, że coraz głębiej pogrążamy się we śnie.
To był koniec naszych trudów, ostatni etap długiej podróży. Zdawaliśmy sobie z tego sprawę i nikt nic nie mówił, żeby nie zakłócać świętości chwili. Staliśmy cisi jak nieboszczycy.
Za nami wszystko było białe. Nic nie widzieliśmy. Znajdowaliśmy się na dachu Świata, na drodze do przedsionka Niebios. Wszystko, co zostawiliśmy za sobą, zniknęło, jakby nigdy nie istniało.
Przed sobą również nic nie widzieliśmy. Tak samo po prawej jak lewej ręce. Maszerowaliśmy granią nie szerszą niż na dwie stopy, z bezdennymi otchłaniami po obu stronach. Równie dobrze moglibyśmy iść ścieżką zawieszoną w pustce. To nie miało znaczenia. Nic nie miało znaczenia. Podróż dobiegała końca. Szliśmy gęsiego. Prowadziła Thissa. W tym ostatnim królestwie, gdzie wszyscy poruszaliśmy się po omacku, dzięki mocom santanilli była naszym jedynym przewodnikiem. Podążałem tuż za nią, za mną Hendy, a dalej Traiben. Nie potrafię powiedzieć, w jakiej kolejności szli pozostali, bo ich nie widziałem. Myślę, że Thrance zamykał pochód, ponieważ miał to w zwyczaju, jeśli akurat nie wybiegał daleko w przód.
Dziwne, ale nie było wiatru. Panowało jednak przejmujące zimno, jakiego nie potraficie sobie wyobrazić. Kłuło nas w nozdrza, szczypało w gardła i paliło w płucach jak rozżarzony metal. Zrobiliśmy już wszystko, żeby przystosować się do warunków panujących na tej wysokości, i teraz nie mieliśmy innego wyjścia, tylko znosić w milczeniu wszelkie trudy. Miałem wrażenie, że moja skóra robi się twarda i schodzi płatami, gałki oczne zamieniają się w kamienie, a palce rąk i nóg odpadają.
Poddawałem się zimnu, jakby było ciepłym kocem. Obejmowałem je jak kochankę. Chłonąłem je, jakbym tylko po to tutaj przywędrował. Było to absolutne zimno, szczytowe osiągnięcie zimna. Pocieszałem się w ten sposób. Nie mogliśmy już bardziej marznąć, gdyż na szczycie Świata znaleźliśmy biegun zimna. Parliśmy więc naprzód, niemal pozbawieni czucia, dążąc do bliskiego już celu naszej Pielgrzymki.
Nie potrafię wam powiedzieć, ile czasu trwał ostatni etap wspinaczki. Minutę, rok, sto dziesiątków lat. Na Kosa Saag jest się poza czasem.
Biel gęstniała. Nic teraz nie widziałem, nawet Thissy idącej tuż przede mną. W pewnym momencie przystanąłem. Nie ze strachu — znajdowaliśmy się w krainie, gdzie nie ma czego się bać — lecz po prostu dlatego, że uznałem to za mądrą decyzje. Stałem bez ruchu, a ponieważ istniałem poza czasem, mogłem tak stać przez tysiąc dziesiątków lat.
Poczułem na prawej ręce lekkie muśnięcie. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że to Thissa chwyciła moją dłoń. Instynktownie wyciągnąłem drugą za siebie i macając w wełnistym powietrzu, znalazłem rękę Hendy. W ten sposób wszyscy utworzyliśmy łańcuch jak ludzie-pająki w Sembitolu. Thissa pociągnęła mnie łagodnie. Zrobiłem krok do przodu. Pociągnęła znowu i zrobiłem następny, potem następny i następny.
Przez cały czas widziałem tylko biel.
Jeszcze jeden krok i wszystko się zmieniło. Biel się rozstąpiła. Wdarło się w nią jasne światło słoneczne, jakby bogowie rzucili nam pod stopy Ekmeliosa. Thissa pociągnęła mnie do przodu, ja pociągnąłem Hendy, a ona Traibena i tak dalej, aż kolejno wyszliśmy z mgły na płaską otwartą przestrzeń otoczoną ze wszystkich stron szarymi skalnymi włóczniami.
Thissa puściła mnie i odwróciła się w moją stronę. Zobaczyłem, że jej oczy są okrągłe niczym księżyce, na policzkach lśniące strumyki łez, a ona sama uśmiecha się w sposób, jakiego nigdy wcześniej u niej nie widziałem. Powiedziała coś, ale jej słowa porwał wiatr, zanim dotarły do moich uszu. Skinąłem głową na znak, że rozumiem, i poczułem łzy płynące po twarzy jak woda przełamująca tamę. Powiedziałem do Hendy to, co Thissa powiedziała do mnie. choć nie słyszałem Thissy i nie słyszałem nawet własnego głosu.
— Tak — odparła Hendy.
Ona również skinęła głową. Zrozumiała. Wszyscy zrozumieliśmy. Nie potrzebowaliśmy słów. Przeszliśmy przez wszystkie Królestwa Ściany i teraz znajdowaliśmy się na dachu Świata, w siedzibie bogów. Byliśmy na Wierzchołku Kosa Saag.
W tych pierwszych, pełnych oszołomienia chwilach poruszaliśmy się niczym śpiący, którzy obudzili się w innym śnie. Światło było tak jasne, że raziło w oczy, a powietrze suche, ostre, przejrzyste i niewiarygodnie zimne. Wydawało się, że w ogóle go nie ma.
Powoli odzyskałem ostrość widzenia.
Wierzchołek okazał się mniejszy niż się spodziewałem. Można by go przejść wszerz w ciągu paru godzin. Wyobrażałem sobie, że będzie to zwężająca się skalna iglica zwieńczająca Ścianę, i z dołu rzeczywiście mogło się tak wydawać. W rzeczywistości miał mniej więcej kolisty kształt, a otaczała go palisada z ostrych skalnych iglic. Niebo było prawie czarne. Gwiazdy i dwa księżyce świeciły nawet w południe. Pod nami leżała rozległa warstwa chmur, odcinając od nas Świata, a my znajdowaliśmy się w królestwie pustki i chłodu.
Nie byliśmy jednak sami.
Po prawej stronie niedaleko nas stał dziwny lśniący dom, przypominający raczej maszynę, gdyż był z metalu i wznosił się na dziwnych prętach osadzonych na przegubach. Wyglądał jak jakiś gigantyczny owad gotowy do ucieczki. Miał coś w rodzaju okien. Zobaczyliśmy w nich twarze. Daleko po lewej stronie, po przeciwnej stronie równiny znajdował się drugi taki dom. Albo raczej jego zniszczone i skorodowane szczątki. Na metalowych bokach widniały wielkie rozdarcia. Był znacznie większy od tego nowego, który stał bliżej nas.
Czy to mogły być pałace bogów?
A jeśli tak, to gdzie byli oni sami? Nie widziałem żadnych bogów.
Zdziwiłem się niezmiernie. Nie miałem wątpliwości, że to jest Wierzchołek. Nie mógł istnieć inny. A na Wierzchołku powinna się znajdować siedziba bogów. Tak nas uczono przez całe życie, więc wierzyliśmy w to żarliwie. Nigdzie jednak ich nie dostrzegłem.
Zobaczyłem natomiast wrzeszczącą bandę kilkunastu nieokrzesanych istot biegających między dwoma domami. Te dziwne wyjące bestie wykazywały pewne podobieństwo do łudzi, lecz bardziej przypominały małpy, do tego brzydkie, niezgrabne małpy. Stanęły luźnym kręgiem wokół nowszego metalowego domu, jakby zamierzały prowadzić oblężenie. Skakały dziko, krzyczały jak obłąkane, stroiły miny, obrzucały go kamieniami, podczas gdy ci, którzy przebywali wewnątrz, patrzyli na to z wyraźną konsternacją, ale nie próbowali się bronić.