Były to przerażające, zdegenerowane, zezwierzęcone istoty. Ręce miały za długie, nogi za krótkie, wszystkie inne proporcje również zachwiane. Ich ciała porastały grube, szorstkie i zmierzwione włosy, ale nie na tyle gęste, by udało się im ukryć niezliczone bąble, wrzody i blizny rozsiane po całej skórze. Obrazu dopełniały tępe i puste oczy, pniaki zamiast zębów i kabłąkowate plecy. Pomimo zimna wszyscy byli prawie nadzy i do tego w stanie Zmiany, gdyż widziałem piersi u jednych, a u innych męskie organy. Przyszło mi do głowy, że te zdziczałe istoty muszą być naszymi prymitywnymi przodkami pozostającymi w stanie seksualnej gotowości, niezdolnymi do przybrania bezpłciowej postaci.
Na dalsze spekulacje nie miałem czasu. Małpi mieszkańcy Wierzchołka, zauważywszy wreszcie, że na ich małym terytorium pojawiła się grupa obcych, bardzo się nami zainteresowali. Wrzeszcząc przeraźliwie i podskakując, potrząsali pięściami, pluli, brali garściami kamyki i rzucali w nas. Spory odłamek skały trafił Malti w ramię i powalił ją na ziemię. Następny uderzył Narrila w policzek. Nariil przykucnął i zasłonił rękami twarz. Uchyliłem się szybko, kiedy ostry kamień przeleciał mi ze świstem obok ucha, ale drugi trafił mnie w kark, aż straciłem oddech.
Przez chwilę byłem zbyt ogłuszony, żeby myśleć. Usłyszałem krzyki dobiegające z mojej lewej strony: głos Thrance’a przekrzykującego wiatr i odpowiedź Kilariona. Kiedy podniosłem wzrok, zobaczyłem, że obaj ruszają do ataku, wymachując maczugami, jak płonącymi mieczami, a za nimi z wrzaskiem Galii, Gryncindil, Talbol. Po chwili dołączyli pozostali, oprócz Thissy, Traibena i Hendy.
Mieszkańcy Wierzchołka wydawali się zaskoczeni tym nieoczekiwanym natarciem. Od razu przestali ciskać odłamkami skał, znieruchomieli, patrząc na siebie i wydając wysokie okrzyki przerażenia. Następnie odwrócili się i zaczęli uciekać w popłochu małpimi susami. W jednej chwili zniknęli po drugiej stronie zniszczonej budowli, w dobrze ukrytych norach wśród skał.
Popatrzyliśmy na siebie ze zdumieniem i ulgą, a potem zaczęliśmy się śmiać. Jak łatwo ich odpędziliśmy! Kto by pomyślał, że pierzchną na pierwszą oznakę oporu? Podziękowałem Thrance’owi za szybki refleks i pogratulowałem wszystkim odwagi.
Traiben stał w milczeniu obok mnie z twarzą wykrzywioną przerażeniem.
— O co chodzi? — zapytałem. — Jesteś ranny? Potrząsnął głową. Potem wskazał w stronę skał, gdzie schronili się mieszkańcy Wierzchołka. Ręka mu drżała.
— Na Kreshe i Thiga, człowieku! O co chodzi?
— Bogowie — powiedział Traiben grobowym głosem. — To oni, Poilarze. Kreshe, Thig, Sandu Sando i Selemoy. Tam. Tam. Właśnie ich widzieliśmy. To są nasi bogowie, Poilarze! Istoty z Wierzchołka!
W głowie mi zawirowało. Co za bzdury wygadywał Traiben? Co miał na myśli? W pierwszej chwili byłem oszołomiony, potem wściekły. Przyskoczyłem do niego, żeby uderzyć go za bluźnierstwo. Nawet w tamtym momencie, na skalistym, niegościnnym Wierzchołku Kosa Saag miałem niewzruszoną pewność, że Kreshe, Thig, Selemoy, Sandu Sando, Niri-Sellin i inni czekają na nas gdzieś blisko w lśniącym pałacu, który widziałem w mojej wizji tej nocy, kiedy leżałem pod gwiazdami obok Hendy. Powstrzymałem się jednak z miłości do niego. Usilnie starałem się go zrozumieć.
— Pamiętasz — zapytał mnie — co powiedział Ziemianin? O statku, który przyleciał ze świata zwanego Ziemią i wylądował tutaj na szczycie Kosa Saag. I o założonym tutaj osiedlu?
— Tak — powiedziałem. — Oczywiście, że pamiętam.
— Kim mogą być te zwierzęta, jeśli nie zdegenerowanymi potomkami tamtych Ziemian?
Zastanowiłem się nad tym. I doszedłem do wniosku, że Traiben ma racje. Ziemianin nie był tak odrażający jak te istoty, ale istniało miedzy nim pewne podobieństwo, jeśli chodzi o kształt ciała i proporcje. Te długie ręce, krótkie nogi i sposób osadzenia głowy na ramionach. Mieli jeszcze jedną rzecz wspólną. Nasz Ziemianin ani razu nie przybrał bezpłciowej postaci, lecz przez cały czas pozostawał mężczyzną, podobnie jak męscy osobnicy z tego plemienia.
Tak więc te małpy były najprawdopodobniej spokrewnione z Ziemianinem. Były żałosnymi, odrażającymi potomkami podróżników, którzy dawno temu przybyli na Wierzchołek i założyli wioskę. Tak — pomyślałem. — To z pewnością Ziemianie, zdziczali Ziemianie, którzy popadli w barbarzyństwo w czasie tysięcy lat mieszkania na naszym świecie. Lecz to nie czyniło z nich bogów.
Powiedziałem to Traibenowi.
— A gdzie są w takim razie bogowie? — rzucił ostro. — Gdzie, Poilarze? Gdzie są? Jesteśmy na Wierzchołku. Czy można w to wątpić? — Nie widzę błyszczących pałaców. Nie widzę złotych dziedzińców. Nie widzę sali tronowej Kreshego. Pierwszy Wspinacz twierdził, że znalazł tutaj bogów. Gdzie więc oni są? — Machnął ręką w stronę ukrytych wśród skał dzikich Ziemian. — Gdzie są, Poilarze?
24
Nie miałem odpowiedzi na pytania Traibena. Jego słowa mnie poraziły. Stałem i przyjmowałem ciosy, ale moje serce krzyczało z bólu. W pewnym momencie pomyślałem, że raczej rzucę się w przepaść, zamiast tego wysłuchiwać. Coś bowiem podpowiadało mi, że Traiben ma rację, że na szczycie tej góry nie ma bogów albo raczej, że te istoty są naszymi bogami lub też dziećmi bogów, że popełniono jakiś straszny błąd i trwano w nim przez tysiące lat Pielgrzymek.
Nie potrafiłem stawić czoła takiej możliwości. Było to nie tylko bluźnierstwo, lecz absurd, negacja wszystkiego, w co wierzyłem. Dotrzeć tak daleko, tyle wycierpieć, i wszystko na nic? Tak nie może być. Sama myśl napełniła moją duszę przerażeniem.
Nie mogłem jednak zaprzeczyć argumentom Traibena. Bo gdzie były pałace, o których śniłem? Gdzie bogowie? Widzieliśmy cały Wierzchołek od końca do końca. Zastaliśmy tutaj tylko dwa metalowe domy — jeden duży i lśniący, z którego patrzyło na nas z przestrachem kilka twarzy, nie wyglądających na twarze bogów, i drugi wielki, stary i rdzewiejący — oraz bandę dziwnych nagich istot podskakujących, wrzeszczących i ciskających kamieniami.
To była straszna chwila. Wszyscy patrzyli na mnie z wyczekiwaniem. Nie słyszeli tego, co mi powiedział Traiben. Nie mieli również pojęcia, co mi wyjawił przed śmiercią Ziemianin. Weszliśmy na Wierzchołek, a teraz? Dotarliśmy do celu Pielgrzymki. Czy te dwa metalowe domy i zdziczałe, hałaśliwe istoty to wszystko, co tutaj jest? Czy powinniśmy teraz zrobić w tył zwrot i przez setki Królestw wrócić do na pół zapomnianej wioski u podnóża Ściany, z której wyruszyliśmy tak dawno temu, zamieszkać w okrągłym domu Tych Którzy Wrócili, i podobnie jak nasi poprzednicy zachować milczenie o tym, co zobaczyliśmy na Wierzchołku?
W ustach czułem smak popiołu. Nigdy do tej pory nie zaznałem takiej rozpaczy. Nie mogłem się ukryć, nie mogłem uciec, nie mogłem podać żadnych wyjaśnień. Może odpowiedzi, których szukałem, kryły się w metalowych domach.
Potykając się na miękkich nogach ruszyłem przed siebie. Nie miałem żadnego planu. Stanąłem pod małym lśniącym domem na metalowych podporach. Z okienek w dalszym ciągu wyglądały twarze.
Z bliska przekonałem się, że nie są to twarze bogów, choć nie bardzo wiedziałem, jakie powinny być. Nie, z pewnością to nie bogowie.