Były to twarze Ziemian. Trzech przyjaciół naszego Ziemianina, do których tak pragnął wrócić przed śmiercią.
Cóż, obiecałem go do nich zaprowadzić. I uczyniłem to.
— Ziemianie! — zawołałem ze wszystkich sił, przyłożywszy złożone dłonie do ust. Wydawało mi się, że wiatr porwał słowa. Sam ledwo słyszałem swój głos. Jednak nie ustawałem. — Ziemianie! Ziemianie! Posłuchajcie mnie! Jestem Poilar Kuternoga z wioski Jespodar i mam coś dla was!
Cisza. Martwa cisza na całym plateau.
— Ziemianie, słyszycie mnie? Użyjcie tych małych pudełek, które mówią naszym językiem!
Jak mogli mnie usłyszeć, zamknięci wewnątrz metalowego domu?
Obejrzałem się. Przez ostatni odcinek drogi na Wierzchołek zabalsamowane zwłoki Ziemianina nieśli Kilarion i Talbol. Teraz leżały jak porzucona dziecięca lalka na skraju płaskowyżu w miejscu, gdzie weszliśmy na szczyt.
— Przynieście go tutaj! — zawołałem do Kilariona. Skinął głową, chwycił ciało Ziamianina, zarzucił sobie na plecy i przyniósł. Zgodnie z miomi wskazówkami położył je na ziemi, opierając plecami o skałę, twarzą do metalowego domu.
— Ziemianie! — krzyknąłem. — Oto wasz przyjaciel! Spotkaliśmy go na dole i zabraliśmy ze sobą. Opiekowaliśmy się nim, dopóki nie umarł! Nie pochowaliśmy go! Oto on! Przynieśliśmy waszego przyjaciela!
Czekałem. Co innego mogłem zrobić?
W metalowym domu powoli otworzyło się coś w rodzaju drzwi. Wysunęła się drabinka. Przyszło mi do głowy, że to nie jest prawdziwy dom, lecz statek, którym oni podróżowali między światami. A tym starym i zniszczonym musieli tysiące lat temu przybyć do naszego świata osadnicy z Ziemi.
Zobaczyłem stopę na najwyższym szczeblu drabiny. W dół schodził jakiś Ziemianin.
Był bardzo szczupły, a wokół twarzy powiewały mu długie włosy, które wyglądały jak złoto. Pod pachą niósł mówiące pudełko takie samo jak to, którym posługiwał się nasz Ziemianin. Pomimo zimna miał na sobie lekki, prosty strój. Zobaczyłem pod nim dwie wypukłości. A więc to kobieta w stanie gotowości seksualnej. Czyżbym przerwał parzenie się? Nie, prawdopodobnie przez cały czas występowała w takiej postaci. Wydawało mi się dziwne, że ludzie mogą być stale gotowi do miłości! Tym bardziej świadczyło to o tym, że Ziemianie, którzy pod wieloma względami przypomniał! nas zewnętrznie, byli w rzeczywistości obcymi istotami, pochodzili z innej rasy.
Kobieta zbliżyła się do mnie na odległość kilkunastu kroków. Spojrzała na martwego towarzysza i chociaż nie miałem doświadczenia w odczytywaniu wyrazu twarzy Ziemian, wydawało mi się, że dostrzegam na niej gniew, niesmak, nawet odrazę. Chyba zobaczyłem również ślad strachu.
— Zabiłeś go? — zapytała.
Głos dochodzący z pudełka był wyższy i czystszy niż naszego Ziemianina.
— Nie — odparłem z oburzeniem. — Nie jesteśmy mordercami. Powiedziałem już, że znaleźliśmy go, jak wędrował po górach, i zaopiekowaliśmy się nim. Był wyczerpany, toteż niedługo potem umarł. Wzięliśmy go ze sobą, ponieważ bardzo chciał do was wrócić. Poza tym pomyślałem, że będziecie chcieli mieć go z powrotem.
— Wiedziałeś, gdzie jesteśmy?
— On mi powiedział.
— Aha.
Kiwnęła głową i nie miałem wątpliwości, co oznacza ten gest. Potem odwróciła się i skinęła dłonią. Ze statku wyszedł drugi Ziemianin, a potem trzeci. Drugi wyglądał na mężczyznę. Miał ciężkie ciało i szeroką ciemną twarz, a trzeci piersi i długie powiewające włosy dziwnego szkarłatnego koloru. Oboje trzymali w dłoniach metalowe rurki. Zauważyłem, że długowłosa, która wyszła pierwsza, ma taką samą rurkę przymocowaną do bioder. Złotowłosa skinęła do tamtych dwojga, a oni schowali je do futerałów na biodrach. Przypuszczam, że to była broń.
Cała trójka stanęła naprzeciwko mnie. Na razie potrafiłem zinterpretować ich gesty. Odniosłem wrażenie, że są zmęczeni i niespokojni. Cóż, mieli powody, by się nas bać. Wyszli jednak ze statku, co było oznaką zaufania. Czerwonowłosa podeszła do zmarłego, uklękła i przez chwilę patrzyła na niego. Potem delikatnie dotknęła jego policzka. Powiedziała coś do pozostałych, ale nie miała przy sobie mówiącego pudełka, więc oczywiście nie zrozumiałem.
— Jesteście Pielgrzymami? — zapytał Ziemianin.
— Tak. Czterdzieści osób opuściło Jespodar i zostało nas tyle. — Zwilżyłem wargi i wziąłem głęboki oddech. — Jeśli wiecie, kim są Pielgrzymi, musicie też wiedzieć, że przybywamy tutaj, by poszukać naszych bogów.
— Tak. Wiemy o tym.
— Czy to jest Wierzchołek? Są na nim bogowie?
Spojrzał na mówiące pudełko, przesunął po nim dłońmi, jakby musiał akurat teraz coś przy nim majstrować. W końcu odparł znużonym głosem:
— Tak, to jest Wierzchołek.
— A bogowie? — Miałem tak suche gardło, że ledwo wydobyłem z siebie głos.
— Tak. — Skinął w napięciu głową. — To jest miejsce, gdzie żyją wasi bogowie.
Miałem ochotę zapłakać, gdy usłyszałem te słowa. Z radości serce podskoczyło mi w piersi. Opuściła mnie czarna rozpacz. Bogowie! Bogowie, bogowie, wreszcie bogowie! Spojrzałem triumfalnie na Traibena, jakbym mówił: „A widzisz? Widzisz? Przez cały czas wiedziałem, że muszą tutaj być bogowie, bo Wierzchołek to święte miejsce”.
— Gdzie oni są? — zapytałem drżąc.
Ziemianin wskazał, podobnie jak wcześnie Traiben, skalne szczeliny, gdzie schowali się dzicy Ziemianie.
— Tam — powiedział.
Była to dla mnie najtrudniejsza godzina w życiu. Dla nas wszystkich.
Siedzieliśmy kręgiem na kamienistej ziemi obok statku, którzy wylądował na tym zimnym, płaskim szczycie Świata, a Ziemianie przekazywali nam gorzką prawdę o bogach.
Nasz Ziemianin kilkakrotnie robił aluzje, ale nie miał odwagi wyjawić nam tego wprost. Ojciec mojego ojca również napomykał o potwornościach Wierzchołka, lecz nie powiedział mi całej prawdy. Traiben zrozumiał wszystko w chwili, kiedy dotarliśmy na Wierzchołek. Dawno temu śniło mu się, że właśnie tak tutaj jest. Pamiętałem, jak mi opowiadał swój sen. Jeśli o mnie chodzi, nie przyjmowałem do wiadomości tego, co było tak oczywiste. Tym razem jednak nie mogłem już temu zaprzeczyć. Znajdowałem się na Wierzchołku i na własne oczy widziałem, co na nim jest, a czego nie ma. Lecz to, co powiedzieli Ziemianie, spadło na mnie jak grom z jasnego nieba.
W tamtej strasznej godzinie dowiedziałem się wielu rzeczy. Muszę się tym z wami podzielić dla dobra waszych dusz. Posłuchajcie i uwierzcie mi. Posłuchajcie i zapamiętajcie.
Powiedzieli — mówiła głównie złotowłosa — że Ziemianie to rasa, która podróżuje miedzy gwiazdami z większą łatwością niż my między wioskami. Na Niebie jest wiele najróżniejszych planet. Na tych, gdzie panują odpowiednie dla nich warunki, zakładają osady, chyba że zastają planety już zaludnione.
Tak przybyli do naszego świata, który my nazywamy Światem. Niecały nadawał się do zamieszkania, więc zatrzymali się na szczycie Kosa Saag. Działo się to dawno temu, setki dziesiątków lat temu, dawniej niż potrafimy sobie wyobrazić.
Nie mogli schodzić na niziny z powodu gorąca i gęstego powietrza. I nikt z nizin nie wchodził tutaj ze względu na trudy podróży, zimno i rozrzedzone powietrze. Zresztą, mając do dyspozycji wszystkie bogactwa nizin, nie odczuwaliśmy potrzeby poznawania odległych miejsc. Trzymaliśmy się własnego terytorium, a poza tym wierzyliśmy, że to Sandu Sando Mściciel zrzucił nas z góry, więc nie mamy prawa na nią wracać. I tak, nie zdając sobie z tego sprawy, dzieliliśmy Świat z ludźmi, którzy przybyli z Ziemi. Gdybyśmy wiedzieli o istotach mieszkających na szczycie Ściany, uznalibyśmy je za bogów albo za demony.