Potem Pierwszy Wspinacz ośmielił się złamać zakaz i wejść w Ścianę. Dotarł na Wierzchołek i spotkał Ziemian. Został przez nich mile powitany. Przyjęli go, rozmawiali z nim i pokazali wioskę, którą tam zbudowali. Nauczyli go używania ognia, wyrobu narzędzi, uprawy ziemi, wznoszenia mocnych budowli i wielu innych pożytecznych rzeczy. Przekazał nam to wszystko, kiedy zszedł ze Ściany, i to był prawdziwy początek naszej cywilizacji.
Złotowłosa Ziemianka powiedziała, że był to również początek dorocznych Pielgrzymek.
Zakorzenił się zwyczaj posyłania najlepszych ludzi na Wierzchołek. Mieli stanąć przed Ziemianami, których wzięliśmy za bogów, choć byli zwykłymi śmiertelnikami, oddać im cześć, nauczyć się od nich różnych rzeczy i przynieść zdobytą wiedzę na niziny, jak to zrobił Pierwszy Wspinacz. Niewielu Pielgrzymów przeżywało długą i trudną podróż i docierało do Wierzchołka. Po drodze czyhało wiele niebezpieczeństw, a zwłaszcza ognie zmian deformujące nasze ciała nie do poznania. Z tych, którym udawało się uniknąć pułapek Ściany, wracała zaledwie garstka. Ukończenie Pielgrzymki uważano za wielkie osiągnięcie i ci, co tego dokonali, cieszyli się szczególnymi względami. Tak więc rywalizowaliśmy między sobą o to, by znaleźć się w Czterdziestce. Gdy ktoś z nas zdobywał Wierzchołek, Ziemianie witali go ciepło i uczyli wielu cennych rzeczy, podobnie jak Pierwszego Wspinacza.
Nie mogliśmy pogodzić się z tym, że nasi ukochani bogowie to zwykli śmiertelnicy, przedstawiciele obcej rasy przybyli z innego świata, zbyt słabi, żeby zejść na niziny, i dlatego trzymający się niepewnego schronienia na Wierzchołku. A Pierwszy Wspinacz, którego wszyscy czcili, okazał się tak prostym człowiekiem, że padł przed nimi na kolana, oddał im boską cześć i przekazał ten obowiązek następnym pokoleniom. Przyjęcie tych rzeczy do wiadomości równało się przełykaniu rozżarzonego metalu.
Ale jeszcze nie to było najgorsze.
Czas mijał i w wiosce na Wierzchołku następowały zmiany.
Złotowłosa przypisała je temu, co my nazywamy ogniem zmian. Powiedziała, że na Kosa Saag działają pewne naturalne siły, które powodują transformacje znacznie dalej idące od tych, które dokonują się na nizinach. Potwierdziła wiec to, co już sami wiedzieliśmy. To nie magia stworzyła Królestwa i ich mieszkańców ani kaprys bogów, lecz działanie sił fizycznych. Najważniejszą z nich był ogień zmian, czyli rodzaj tajemniczego światła wysyłanego przez skały. To tylko jeden z czynników powodujących metamorfozy kształtu ciała. Okazało się nim również rozrzedzone powietrze, które pozwalało ostremu światłu Ekmeliosa przenikać do lędźwi ziemskich osadników i zmieniać ich nasienie. Podobnie jak woda, jaką pili, oraz pewne składniki gleby. Wszystkie te czynniki doprowadziły z czasem do wielkich zmian u Ziemian mieszkających na Wierzchołku. Przybysze z gwiazd ulegli strasznym transformacjom.
— Ich ciała zdeformowały się — mówiła złotowłosa — umysły przytępiły. Utracili całą wiedzę. Zamienili się w zwierzęta.
Skinęła ręką w stronę skał, gdzie uciekli warczący i wrzeszczący dzicy ludzie.
— Tak — mruknął Traiben. — Oczywiście. Spojrzałem na niego. Siedział zafascynowany, z szeroko otwartymi oczami. Niemal nie oddychał.
— Czy to możliwe? — zapytałem go. — Czy bogowie mogli się zamienić w… w…
Traiben machnął ręką zirytowany, uciszając mnie, i wskazał na złotowłosą Ziemiankę, która mówiła dalej:
— Pielgrzymki nadal się odbywały, chociaż nie mogliście już niczego się od nas nauczyć. Zwyczaj zakorzenił się zbyt mocno, żeby go można zarzucić. Ci, którzy docierali na Wierzchołek — a było ich zawsze niewielu — byli przerażeni tym, co widzieli. Wielu postanawiało nie wracać do wiosek na nizinach, ponieważ nie chcieli albo bali się wyjawić prawdę. Osiedlali się na zboczach Kosa Saag. To był początek Królestw Ściany. Ogień zmian zaczął na nich działać podobnie jak na nas. Inni Pielgrzymi wracali do domów, ale popadali w milczenie albo w szaleństwo pod wpływem przeżyć.
Spojrzałem na swoich towarzyszy. Prawda przetoczyła się po nich jak głaz. Hendy płakała, Thissa, bardzo blada, patrzyła w dal, siedzący obok siebie Naxa Skryba i Ijo Uczony mieli szeroko otwarte usta, jakby ktoś zdzielił ich w głowy maczugą. Inni wytrzeszczali oczy z oburzenia i niedowierzania lub drżeli, niektórzy wyglądali na sparaliżowanych. Nawet flegmatyczny Kilarion marszczył czoło, mruczał coś pod nosem i spoglądał na swoje wyciągnięte dłonie, jakby miał nadzieję znaleźć w nich jakieś pocieszenie.
Tylko Thrance wydawał się zupełnie nie poruszony tym, co usłyszał. Leżał wyciągnięty na ziemi, jakbyśmy się zebrali, żeby posłuchać śpiewu albo muzyki, i uśmiechał się szeroko. Uśmiechał się!
— Statek, który tu przywiózł mnie i moich przyjaciół, wylądował nie tak dawno. Wiedzieliśmy, że kiedyś założono na tym świecie kolonię ziemską. Naszym zadaniem jest latanie od gwiazdy do gwiazdy, wizytowanie kolonii na różnych światach i przesyłanie raportów na Ziemię. Zastaliśmy tutaj dzieci osadników, którzy przybyli z Ziemi. Próbowaliśmy nawiązać z nimi kontakt, ale jak sami widzieliście są dzikimi istotami, ignorantami i barbarzyńcami. I są niebezpieczni, choć z początku nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy.
Opowiedziała nam o tym, jak Ziemianin, którego spotkaliśmy wcześniej, zgłosił się na ochotnika, że zejdzie niżej, aby porozmawiać z mieszkańcami Królestw i dowiedzieć się od nich, co zaszło tutaj od czasu założenia kolonii Ziemian. Reszta została przy statku w nadziei nawiązania stosunków ze zdegenerowanymi krewniakami. Gdy jednak dzicy zorientowali się, że przybyszów jest tylko troje, rozpoczęli oblężenie. Posługiwali się kamieniami, pałkami i prymitywnymi włóczniami, trzymając ich uwięzionych w statku, tak że nie mogli pójść na pomoc przyjacielowi.
— Ale mieliście broń — zauważyłem. — Dlaczego jej nie użyliście? My nie mieliśmy z nimi żadnych kłopotów, a mamy tylko maczugi.
— Nasza broń jest śmiertelnie niebezpieczna — zwróciła się do mnie. — Nie potrafilibyśmy zabić własnych krewniaków.
Wydało mi się to paradoksalne. Broń, która zabija, a nie tylko rani, może okazać się bezużyteczna. I trzeba dla bezpieczeństwa chronić się we wnętrzu statku, choć się jest niemal równie potężnym jak bogowie, a atakujący niewiele różnią się od zwierząt.
— Wystraszyliśmy ich naszym przybyciem na Wierzchołek — kontynuowała. — Może myśleli, że jesteśmy przednią strażą większej armii. Teraz jednak, gdy przekonali się, że jest nas tak niewielu, zapewne wznowią atak.
Na koniec podziękowała nam za przyniesienie ciała kolegi. Potem ona i jej dwoje towarzyszy wrócili do pojazdu, zostawiając nas osieroconych na tej zimnej, kamienistej równinie, gdzie nie było pałaców bogów.
— No proszę — odezwał się Thrance ochrypłym głosem. — I macie. Bogowie! Jacy bogowie? Nie ma tutaj żadnych bogów. Są tylko te monstra! A my jesteśmy głupcami! — I splunął na ziemię.
— Ucisz się — rzucił Kilarion.
Thrance roześmiał się w ten swój zgrzytliwy sposób.
— Jesteś zdenerwowany, Kilarionie? Tak, tak, myślę, że jesteś. Kto by nie był? Wspinać się taki kawał drogi i dowiedzieć się, że bogowie to banda brudnych zwierząt nie lepszych od małp?
— Uspokój się, Thrance! — powtórzył Kilarion z prawdziwą groźbą w głosie.
Pomyślałem, że będą walczyć. Ale Thrance tylko prowokował. Nie miał nawet tyle honoru, by przejść do czynów. Kilarion wstał i zrobił taki ruch, jakby zamierzał na niego skoczyć, a Thrance uśmiechnął się szeroko, wykonał przepraszający ukłon, prawie dotykając głową ziemi, i powiedział piskliwym, denerwującym, kpiąco patetycznym głosem: