— Nie zamierzałem cię obrazić, Kilarionie! Wybacz! Nie bij mnie! Proszę, nie bij mnie, Kilarionie!
— Zostaw go, Kilarionie — mruknęła Galii. — Nie jest wart twojego wysiłku.
Kilarion opadł na ziemie, gderając coś do siebie. Jednak Thrance jeszcze nie skończył.
— Wiedziałem, że tutaj tak właśnie jest. Byłem kiedyś w Królestwie Mallasillima na granicy Jeziora Ognia. Niektórzy jego mieszkańcy dotarli na szczyt i widzieli bogów. Opowiedzieli mi, jacy oni są. Myślałem, że kłamią, że wszystko zmyślają, ale potem przyszło mi do głowy, że może mówią prawdę, więc postanowiłem, że sam to zobaczę. I teraz mam. Przekonałem się na własne oczy, że opowieści z Mallasillima były prawdziwe. Wyobraźcie sobie! Nie ma bogów! To wszystko mit, kłamstwo! Nie ma tu nic oprócz bandy degeneratów…
— Dosyć, Thrance — uciąłem.
— O co chodzi, Poilarze? Nie potrafisz stawić czoła rzeczywistości?
Wróciła czarna rozpacz, sparaliżowała mi serce i umysł, tak że nie umiałem mu odpowiedzieć.
Widząc, że milczę, Kilarion podniósł się, podszedł do Thrance^ i stanął nad nim.
— Gdybyś nie był takim tchórzem — powiedział — dałbym ci nauczkę, jak stawić czoła rzeczywistości. Ale Galii ma rację. Nie powinienem sobie brudzić rąk.
— Nie powinieneś — zgodził się Thrance. — Gdybyś mnie dotknął, zamieniłbym cię w kogoś, kto wygląda dokładnie jak ja. Potrafię tego dokonać. A ty nie chciałbyś być podobny do mnie, prawda? A może chciałbyś? Co?
Podszedłem i stanąłem między nimi. Odsunąłem trochę Kilariona i zwróciłem się do Thrance’a.
— Posłuchaj mnie. Jeśli powiesz jeszcze jedno słowo, będzie ono twoim ostatnim. Czy to jasne? — Thrance ukłonił się znowu, prawie tak głęboko i pogardliwie jak Kilarionowi, spojrzał mi w twarz i powiedział prawie bezgłośnie: — Bez obrazy, Poilarze! Bez obrazy!
Odwróciłem się do niego plecami.
— Bierzmy się do rozbijania obozu — wydałem polecenie.
— Obozu? — zapytał Naxa. — Zostajemy tutaj?
— Przynajmniej na tę noc — odparłem.
— Dlaczego? Po co?
Nie udzieliłem mu odpowiedzi. Nie znałem jej. Byłem zupełnie zdezorientowany. Przywódca bez planu. W głowie miałem pustkę, w duszy miałem pustkę. Straciłem cel życia. Jeśli to, co powiedziała Ziemianka, jest prawdą — a jak mógłbym temu zaprzeczyć? — bogowie nie istnieją, Wierzchołek zamieszkują monstra, a Pielgrzymka, której poświęciłem połowę życia, okazała się bezsensownym przedsięwzięciem. Miałem ochotę zapłakać, ale wszyscy na mnie patrzyli. Myślę zresztą, że to powietrze, które trudno nazwać powietrzem, odebrało mi zdolność płaczu. Nie wiedziałem, co robić. Nie wiedziałem, co myśleć. Thrance, choć był szydercą, miał rację. Rzeczywistość zadała kłam naszym mrzonkom i trudno było się z tym pogodzić.
Nadal byłem przywódcą. Musiałem prowadzić, nawet jeśli nie miałem pojęcia, ku jakiemu celowi. Mimo rozpaczy, w głębi duszy żarliwie wierzyłem, że gdzieś tutaj są bogowie, że Wierzchołek to naprawdę święte miejsce. Łudziłem się, że ich znajdę.
— Będziemy spali tam — zadecydowałem, wskazując na małe zagłębienie terenu osłonięte przez niskie pokruszone skały od hulających po Wierzchołku wiatrów.
Kazałem Thissie rzucić urok. Posłałem Galii i Gryncindil na poszukiwanie drewna na opał, a Naxę i Malti, żeby znaleźli źródełko świeżej wody. Na pierwszą wartę wyznaczyłem Kilariona, Narrila i Talbola. Mieli chodzić szerokim kręgiem wokół statku Ziemian i uważać na wszelkie ruchy „bogów”. Nadal w ten sposób myślałem o tych zdegenerowanych boskich potomkach.
— Masz dla mnie jakieś zadanie? — spytał Traiben. — Bo jeśli nie, wyruszę na mały zwiad.
— Jaki zwiad? Gdzie?
Skinął w kierunku zniszczonego statku starożytnych Ziemian.
— Chce zobaczyć, co jest w środku — wyjaśnił. — Czy są tam rzeczy Ziemian, świętości, które zostały z dawnych czasów, kiedy jeszcze byli bogami.
Dostrzegłem w jego oczach błysk, który znałem aż za dobrze. Błysk będący przejawem jego głodu wiedzy, chęci wścibiania nosa we wszelkie tajemnice, jakie ma do zaoferowania Świat.
Przyszło mi do głowy, że jeśli kiedykolwiek wrócimy do wioski — choć w dalszym ciągu nie miałem żadnego planu — może dobrze będzie przynieść ze sobą jakieś święte przedmioty, których dotykali prawdziwi bogowie w czasach przed swoim upadkiem. Przerażała mnie jednak myśl o Traibenie wchodzącym samotnie do tej masy rdzewiejących dźwigarów i poskręcanych blach, zwłaszcza że powoli zapadała noc. Kto wie, na jakich „bogów” może się natknąć w ciemności? Nie pozwoliłem mu iść. Prosił mnie i błagał, ale się nie ugiąłem. To szaleństwo — powiedziałem — ryzykować życie. Jutro może zbadać wrak w większej grupie, jeśli podjęcie takiej próby uznamy za bezpieczne.
Zapadł zmierzch. Ciemne niebo jeszcze pociemniało. Pojawiły się gwiazdy i jeden księżyc. Statek Ziemian rzucał długi, ostry cień sięgający niemal do moich stóp. Stałem sam, wpatrując się ponuro w skały po drugiej stronie płaskowyżu, gdzie ukryły się żałosne istoty, które uważaliśmy za bogów.
Podeszła Hendy. Przewyższała mnie teraz o półtorej głowy i wydawała się przezroczysta jak duch. Niemal pozbawiona ciała, musiała marznąć w przejmującym zimnie. Jednak nie było po niej tego widać. Położyła mi lekko dłoń na ramieniu.
— Więc teraz wiemy wszystko — stwierdziła.
— Tak. Chyba tak. W każdym razie dość.
— Zabijesz się, Poilarze? Spojrzałem na nią zdumiony.
— Dlaczego miałbym to zrobić?
— Ponieważ znamy odpowiedź, a jest ona bardzo przykra.
Bogowie nie istnieją i nigdy nie istnieli albo są tutaj, lecz upadli nisko, co jest jeszcze smutniejsze. Tak czy inaczej nie ma nadziei.
— Tak myślisz? — zapytałem i przypomniałem sobie jej sen o uwięzieniu na wieki w skrzyni wielkości ciała. Wiele lat życia spędziła w pozbawionym radości, skutym mrozem wymyślonym świecie bardzo różnym od mojego. — Dlaczego tak mówisz? Zawsze jest nadzieja, Hendy, jak długo żyjemy i oddychamy.
— Nadzieja na co? Że mimo wszystko pojawią się Kreshe, Thig i Sandu Sando i przytulą nas do łona? Że zobaczymy Krainę Sobowtórów? Że życie będzie dobre, miłe i wygodne?
— Życie będzie takie, jakim je uczynimy — odparłem. — Kraina Sobowtórów to tylko piękna bajka. A Kreshe, Thig, Sandu Sando i cała reszta z pewnością istnieją gdzieś indziej, może poza zasięgiem naszego wzroku. To tylko mit, że żyli na Wierzchołku. Bajka i nic więcej. Dlaczego bogowie, którzy potrafią stwarzać światy, mieliby mieszkać w tak niegościnnym miejscu, skoro mają do dyspozycji całe Niebiosa?
— Pierwszy Wspinacz powiedział, że są tutaj. Pierwszy Wspinacz, którego czcimy.
— Żył dawno temu. Z czasem historie ulegają zniekształceniu. Spotkał tutaj mądre istoty z innego świata, które przekazały mu pożyteczną wiedzę. My doszliśmy do wniosku, że to byli bogowie. Czy to Jego wina?
— Nie — powiedziała. — Chyba nie. W pewnym sensie byli bogami. Przynajmniej możemy o nich myśleć w ten sposób. Ale jak mówisz, to wydarzyło się dawno temu. — Przez moment wydawała się pogrążona we własnych niewesołych myślach. Potem spojrzała na mnie uważnie. — Co teraz zrobimy, Poilarze?
— Nie wiem. Chyba wrócimy do wioski.
— Chcesz tego?
— Nie jestem pewien. A ty?
Potrząsnęła głową. Bardziej niż kiedykolwiek wyglądała na zjawę. Była ode mnie tak odległa jak gwiazdy i równie niedostępna, chociaż stała obok. Wydawało mi się, że mógłbym przejrzeć ją na wylot.