— Nie ma dla mnie miejsca w wiosce — stwierdziła. — Utraciłam je na zawsze, kiedy mnie porwano. Po powrocie czułam się jak obca.
— Więc osiedlisz się w jednym z Królestw?
— Może. A ty?
— Nie wiem. Niczego już nie jestem pewien, Hendy.
— A Królestwo, gdzie rządzi ojciec twojego ojca? Podobało ci się. Mógłbyś tam wrócić. Oboje moglibyśmy.
Wzruszyłem ramionami.
— Może tak. Może nie.
— Albo w innym Królestwie, przez które nie przechodziliśmy. W jakimś ładnym, niezbyt dziwnym miejscu. Nie w Kavnalli ani Kvuz.
— Moglibyśmy też założyć własne — powiedziałem głównie po to, żeby usłyszeć dźwięk własnego głosu. Nadal nie miałem żadnego planu. — Na Kosa Saag jest mnóstwo miejsca na nowe Królestwa.
— Zrobiłbyś to? — zapytała z zapałem.
— Nie wiem — odparłem. — Niczego nie wiem, Hendy. Czułem się jak pusta skorupa. Ostatnie rewelacje ugodziły mnie w samo serce. Nic dziwnego, że Hendy zastanawiała się, czy zamierzam się zabić. Nie, nie zrobiłbym tego. Nie miałem jednak pojęcia, czego naprawdę chcę.
25
Oczywiście, gdy na tyle się ściemniło, że nikt nie zauważył, jak się wymyka, Traiben poszedł do starożytnego statku. Mogłem się tego spodziewać. W tej części równiny na straży stał Kilarion i Traibenowi jakoś udało się go ominąć i pognać w ciemność.
W pewnej chwili w pobliżu usłyszałem głosy, stłumiony okrzyk, odgłosy szarpaniny, skowyt bólu.
— Puść mnie, ty idioto! — wysapał ktoś. Poznałem głos Traibena.
Otworzyłem oko. Leżałem na skraju obozowiska nie do końca rozbudzony, skulony w śpiworze dla ochrony przed zimnem. Nie było ze mną kobiety. Od czasu transformacji Hendy nie spaliśmy razem ani nie robiliśmy Zmian. Nie wziąłem sobie innej.
Otrząsnąłem się szybko ze snu i w świetle księżyca zobaczyłem Traibena wijącego się w uścisku kogoś znacznie większego od niego. Zorientowałem się, że to Talbol. Pełnił wartę w tej części obozu.
— Co się dzieje? — rzuciłem szeptem. — Co robicie?
— Niech mnie puści — krzyknął Traiben zduszonym głosem.
— Cicho! Obudzicie cały obóz!
Podbiegłem do nich i uderzyłem Talbola w ramie. Traiben cofnął się kilka kroków, rzucając mu posępne spojrzenie. Talbol spoglądał na niego równie ponuro.
— Zakrada się bez słowa do obozu w środku nocy. Skąd miałem wiedzieć, że to nie jedna z tych małp?
— Czy wyglądam jak małpa? — spytał Traiben.
— Nie chciałem powiedzieć, że… — zaczai Talbol. Gestem kazałem mu się uciszyć i odesłałem do patrolowania wyznaczonego odcinka. Traiben rozmasował gardło. Byłem zły i rozbawiony jednocześnie, ale bardziej rozgniewany.
— No i co? — spytałem po chwili.
— Poszedłem tam.
— Tak. Wbrew mojemu bezpośredniemu rozkazowi. Zdumiewasz mnie, Traibenie.
— Musiałem to zobaczyć.
— Tak. Oczywiście. I co?
Zamiast odpowiedzi podał mi ciemny bezkształtny przedmiot, który trzymał w lewej ręce.
— Masz. Zobacz. To własność bogów. Statek jest ich pełen. Poilarze!
Wziąłem od niego tę rzecz. Była to skorodowana metalowa plakietka, długa na trzy palce, a szeroka na cztery. Podniosłem ją do słabego światła rzucanego przez Tibiosa i zobaczyłem, że jest na niej coś w rodzaju inskrypcji napisanej nie znanym alfabetem.
— To pismo Ziemian — powiedział Traiben. — Znalazłem to wbite do połowy w podłogę statku.
— Wiesz, co tu jest napisane?
— Skąd miałbym wiedzieć? Nie potrafię czytać ziemskiego pisma. Ale posłuchaj, Poilarze, ten statek to skarbiec pełen boskich przedmiotów. Oczywiście wszystko zniszczone, zardzewiałe i bezużyteczne. Wystarczy tam zajrzeć, żeby się zorientować, jakie to stare. Tych rzeczy musieli używać pierwsi przybysze z Ziemi! Ci, których wielbimy jako Kreshego, Thiga i…
— Przestań — przerwałem mu zirytowany. — Ziemianie byli nauczycielami, a nie bogami. Bogowie to istoty innego rodzaju niż Ziemianie czy my.
— Jak chcesz — powiedział Traiben, wzruszając ramionami. — Pójdziesz ze mną rano przeszukać statek?
— Może.
— Lepiej, żebyśmy poszli wszyscy. Ci jaskiniowcy mogą sprawić trochę kłopotów. Kiedy byłem w środku, widziałem paru czających się wokół statku. Myślę, że to jest dla nich coś w rodzaju świątyni. Po drugiej stronie wznieśli jakiś ołtarz, przed którym leżą na stosie gałązki i pomalowane kamienie. Zauważyłem, że palą przed nim małe wiązki suchej trawy i coś śpiewają.
Popatrzyłem na niego ze zdumieniem.
— Poszedłeś do nich? Mogli cię zabić!
— Nie sądzę. Bardziej się nas teraz boją niż my ich. Muszą mieć jakieś przykre doświadczenia z Pielgrzymami. Na mój widok zerwali się i uciekli. Wszedłem więc do statku, a kiedy wracałem, nie było po nich śladu. Ale… w końcu się zorientują, że nie jesteśmy dla nich zagrożeniem, i wtedy…
— Poilarze? — odezwał się nowy głos.
Obejrzałem się. To była Thissa. Nawet w nikłym świetle księżyca dostrzegłem przestrach w jej oczach. Nozdrza jej drgały, jakby wyczuwała w powietrzu zapach niebezpieczeństwa.
— O co chodzi? — zapytałem. Spojrzała niepewnie na Traibena.
— Muszę ci coś powiedzieć.
— Mów.
— Ale on…
— Możesz mówić przy Traibenie. Wiesz, że mu ufam, This-so. To jego nie dotyczy, prawda?
— Nie. Nie. — Zbliżyła się i wyciągnęła rękę, w której trzymała mały lśniący amulet. — Dotknij go — powiedziała.
Traiben mruknął coś i nachylił się z zainteresowaniem. Zirytowany odsunąłem go i dotknąłem palcem wycyzelowanego klejnotu. Jego powierzchnia była ciepła.
— Co to jest? — zapytałem.
— To talizman santanilli — wyjaśniła. — Należał do mojej matki, a wcześniej do jej matki. Zaczyna świecić, kiedy szykuje się zdrada.
— Masz na myśli, że jest to urządzenie, które potrafi wykryć…
— Nie teraz, Traibenie — przerwałem mu niecierpliwie i zwróciłem się do Thissy. — Jaka zdrada? — Już dawno temu nauczyłem się brać poważnie przeczucia Thissy. Wskazując na statek Ziemian, zapytałem: — Chodzi o nich?
— Nie sądzę. Myślę, że to jedno z nas. Ale nie jestem pewna. Czuję zdradę w powietrzu, Poilarze. To wszystko, co wiem.
— Możesz rzucić jakiś czar, żeby dowiedzieć się więcej?
— Mogę spróbować.
— Więc spróbuj.
Odeszła. Usiadłem skołatany na legowisku. Nie mogłem zasnąć, dręczony wątpliwościami. Traiben został ze mną, starając się dodać mi otuchy, dotrzymać towarzystwa. Miał dobre zamiary, ale sypał zwariowanymi domysłami, od których rozbolała mnie głowa, toteż jego obecność nie podniosła mnie na duchu, więc po jakimś czasie go odprawiłem.
Potem przyszła do mnie Hendy. Ona również miała tej nocy kłopoty z zaśnięciem.
Uklękła przy mnie i położyła kościstą, suchą i zimną dłoń na mojej. Wziąłem ją delikatnie, bojąc się ścisnąć zbyt mocno. Byłem zadowolony, że jest przy mnie, ale w głowie mi wirowało od niedawnych rewelacji. Czułem się zagubiony.
— Powinniśmy wyruszyć, kiedy wzejdzie słońce — stwierdziła. — Nie czeka nas tu nic oprócz smutku, Poilarze.
— Może tak — przyznałem. Ledwie zwróciłem uwagę na jej słowa.
— I czuje, że coś nam grozi.
— Naprawdę? Thissa powiedziała to samo. Zostałaś santanillą, Hendy? — rzuciłam obojętnie, nie patrząc na nią.