— Zawsze miałam w sobie trochę mocy — wyznała. — Ale tylko trochę.
— Tak? — mruknąłem, w dalszym ciągu nie okazując zainteresowania.
— A po transformacji stała się silniejsza.
— Thissa mówi, że szykuje się zdrada.
— Tak. Też tak myślę.
— Z czyjej strony?
— Czuję ją wszędzie wokół nas — odparła.
To prowadziło donikąd. Popadłem w ponure milczenie. Chciałem zasnąć. Ale to nie było miejsce, gdzie sen przychodzi łatwo. Nic nie mówiąc, siedzieliśmy obok siebie w ciemności. Mijały godziny. Może trochę się zdrzemnąłem. Nie czułem upływu czasu, lecz w końcu uświadomiłem sobie, że musi być późna noc, blisko świtu. Gwiazdy zmieniły położenie i wzeszedł drugi księżyc, chyba Malibos, wysyłając na Wierzchołek snopy jasnego, zimnego światła.
Nagle Hendy chwyciła mnie za nadgarstek.
— Poilarze! Poilarze, nie śpisz?
— Oczywiście, że nie.
— Spójrz tam!
— Co? Gdzie?
Zamrugałem oczami i potrząsnąłem głową. Byłem zamroczony i na pół zamarznięty.
Hendy pokazała ręką. Podążyłem za nią wzrokiem.
W lodowatym świetle Malibosa na skale pośrodku równiny rysowała się jakaś postać. To była Thissa. Lewą rękę miała uniesioną, a oba kciuki rozstawione w geście oskarżenia.
— Widzę zdrajcę! — krzyknęła wysokim, dźwięcznym głosem. Musiał się nieść z jednego krańca Wierzchołka w drugi. — Widzicie go? Wszyscy go widzicie? — I trzykrotnie gwałtownie wskazała ręką w kierunku starożytnego rozbitego statku. — Widzicie go? Widzicie go? Widzicie go?
Nic nie widziałem.
I wtedy z mroku wynurzyła się pokręcona, zdeformowana postać, kuśtykając w jej stronę w szalonym tempie. Był to mężczyzna z monstrualnie wydłużoną nogą, który mimo kalectwa biegł tak szybko, że zdawał się niemal frunąć. Thrance. Wskoczył na skałę ze zręcznością, jaką pamiętałem w czasów dzieciństwa, kiedy był mistrzem. Trzy susy i znalazł się obok niej. Usłyszałem, że Thissa tonem oskarżenia wykrzykuje jego imię. Thrance rzucił coś w odpowiedzi stłumionym, nabrzmiałym groźbą głosem. Thissa znowu zawołała jego imię. On uniósł maczugę i zadał jej cios, który rozłupałby drzewo na trzy części. Usłyszałem głuchy odgłos i zobaczyłem, że Thissa chwieje się i pada.
Przez chwilę stałem jak sparaliżowany, niezdolny się poruszyć. Na Wierzchołku zapadła grobowa cisza. W uszach miałem tylko świst wiatru.
Wreszcie zerwałem się i pobiegłem.
Thrance uciekał przede mną jak jastrząb po niebie. Ścigałem go niczym błyskawica. Pędziłem przez równinę, wokół skały, gdzie leżało ciało Thissy, obok smukłego statku trzech Ziemian. Thrance biegł w stronę ponurego wraku w drugim krańcu Wierzchołka. Wydawało mi się, że widzę czające się obok niego włochate postacie, zwierzęcych „bogów”. Czyżby uciekał do nich? Co uknuł z nimi w nocy?
Usłyszałem straszliwy ryk. Po chwili uświadomiłem sobie, że wydobywa się z mojego gardła.
Thrance był już prawie przy wraku, gdzie czekali na niego „bogowie”. Musiał pójść do nich wieczorem i umówić się, że zabiją nas podczas snu. Miał ich poprowadzić.
Odległość między nami szybko się zmniejszała. Choć był szybki, biegłem z furią Mściciela, stopami ledwo dotykając ziemi. Niespodziewanie Thrance skręcił w lewo tuż przed statkiem i popędził na jego drugą stronę. Puściłem się za nim i zobaczyłem „bogów” zebranych wokół ułożonych w stos gałązek i pomalowanych kamieni, które musiały być ich ołtarzem. Thrance wpadł między zdziczałych Ziemian, roztrącając ich, i pognał w górę po stromych skalnych stopniach.
Popełnił wielki błąd, gdyż po drugiej stronie usypiska otwierała się przepaść. Wpadł w pułapkę.
Wbiegł na szczyt, ujrzał w dole królestwo mgły i uświadomił sobie, że pod nim jest tylko wielka pustka. Przystanął, odwrócił się i, czekał, aż podejdę.
— Thrance — warknąłem. — Thrance, ty draniu!
Uśmiechał się.
Do samego końca nic się dla niego nie liczyło. Może z wyjątkiem jednej rzeczy. Niewykluczone, że przywędrował tutaj z nami, bo chciał, żeby śmierć dosięgła go w tym najświętszym z miejsc. Cóż, w takim razie dostanie, czego pragnął. Skoczyłem na niego. Był na to przygotowany. Przyjął postawę zapaśnika, śmiejąc mi się przy tym prosto w twarz. Zwarliśmy się w uścisku, z którego tylko jeden mógł wyjść żywy.
Był silny. Jak za dawnych czasów, atleta nad atletami. W tym straszliwie zdeformowanym ciele nadal kryła się moc dawnego Thrance’a, co wygrywał wszystkie zawody, celował w rzucie oszczepem, skakał przez wysokie płotki, jakby miał skrzydła. Na chwilę znowu stałem się chłopcem, który z szeroko otwartymi oczami patrzył na wielkiego bohatera. To wspomnienie na chwilę odebrało mi siły. Thrance okręcił mnie tak, że niemal zawisnąłem nad przepaścią i widziałem w dole białą mgłę iskrzącą się w świetle księżyca. Wydawało mi się, że dostrzegam pod nią wielkie szczeliny i iglice odległych gór. Wciąż się uśmiechając, Thrance przechylał mnie coraz bardziej do tyłu… do tyłu…
Nie zapomniałem, jak uderzył delikatną Thissę na szczycie skały. Myśl o tej ohydnej zbrodni przywróciła mi siły. Zaparłem się mocno, zaklinowałem zdrową stopę w skalnej szczelinie, a chorą oparłem na pionowej płycie za sobą, tak że Thrance nie mógł mnie popchnąć w stronę krawędzi. Przez jakiś czas siłowaliśmy się, nie mogąc się nawzajem ruszyć.
Potem zacząłem zyskiwać nad nim przewagę.
Obróciłem go, ująłem za biodra i uniosłem tak, że jego normalna noga oderwała się od ziemi, a dotykała jej tylko ta zdeformowana, groteskowo wydłużona. Spojrzał na mnie w dół, szczerząc zęby nawet teraz, prowokując do najgorszego. Zmieniłem chwyt tak, że moje ramiona zamknęły się na jego piersi, i uniosłem go jeszcze wyżej.
Dłuższą nogą nadal zapierał się w pęknięciu skały. Kopnąłem go swoją zdrową, wkładając w to całą siłę. Następnie okręciwszy się na kalekiej, zrzuciłem w przepaść. Wydał tylko jeden dźwięk, ale nie potrafię powiedzieć, czy to był śmiech czy okrzyk wściekłości lub strachu. Przez sekundę czy dwie zdawał się wisieć w powietrzu, wpijając we mnie wzrok. Odniosłem wrażenie, że jest raczej rozbawiony niż przerażony. Potem runął jak spadająca gwiazda i poszybował przez mgłę. Wokół niego zrobiło się jakby jaśniej, tak że widziałem, jak obija się tu i tam o skałę. Potem warstwy mgły zamknęły się za nim i straciłem go z oczu na dobre. Wyobraziłem sobie, że będzie spadał cały dzień od świtu do zmierzchu przez całą wysokość Ściany, zajmując się płomieniem, aż wreszcie popiół dotrze do jej podnóża i spocznie przy słupie milowym Roshten na granicy naszej wioski. Przykucnąłem na skraju najwyższego miejsca Ściany, zaglądając w przepaść, jakbym mógł dojrzeć spadającego Thrance’a.
Po chwili wstałem i z zapartym tchem obejrzałem się oszołomiony, zdumiony tym, co zrobiłem, bez tchu.
W świetle poranka zobaczyłem nie opodal trzy czy cztery potykające się małpie istoty, o których nadal myślałem jako o „bogach”. Wolno zbliżali się do mnie, lecz nie potrafiłem stwierdzić z jakim zamiarem. Czy po to, żeby mi zrobić krzywdę, czy po prostu zobaczyć, co jestem za jeden.
Kiedy tak stałem patrząc na nich, zrozumiałem, że sprofanowałem najświętsze ze wszystkich miejsc, że popełniłem mord na samym Wierzchołku. Nieważne, że Thrance zasłużył na śmierć za swoją zbrodnię. Nie do mnie należało wymierzenie kary.
Wstrząśnięty tą myślą, na moment zapomniałem, kim jestem i skąd się tutaj wziąłem. Pamiętałem tylko, że jestem winien najstraszniejszej ze zbrodni i musze zostać przykładnie ukarany. A bogowie zbliżali się do mnie, żeby przyjąć ode mnie pokutę i wymierzyć karę.