Czekałem na nich z radością. Zamierzałem przed nimi uklęknąć. I ukląkłbym mimo tego, co o nich wiedziałem.
Kiedy jednak znaleźli się zaledwie kilka kroków ode mnie i spojrzałem w ich pospolite twarze, puste oczy, zobaczyłem śliniące się usta, uświadomiłem sobie, że to, co mówiła nam Ziemianka, jest niewątpliwie prawdą, że to nie są bogowie, lecz upadłe dzieci bogów, ich przerażające, koszmarne karykatury. Nie byłem winien tym kreaturom żadnego hołdu ani życia. A to miejsce wcale nie było święte, choć w to wierzyłem na początku Pielgrzymki. Kiedyś może tak, lecz z pewnością nie teraz. Tak więc nie miałem za co pokutować.
Zrozumiałem, co muszę zrobić. Mimo to zawahałem się. I wtedy zjawiła się przy mnie Hendy. Odwróciłem się do niej i ona wyczytała z mojej twarzy, co zamierzam uczynić. Skinęła głową.
— Tak, Poilarze! No dalej! Tak! Zrób to!
Tak. Powiedziała „zrób to”. Tylko tego potrzebowałem.
Poczułem chwilowy przypływ litości dla tych smutnych, pokracznych istot, potomków wielkich ludzi, którzy nauczyli nas tylu cennych rzeczy. Zdziczałe i szkaradne, bezcześciły to miejsce samą swoją obecnością. Ruszyłem na nich, skoczyłem z furią w środek grupy. Chwyciłem jedną i uniosłem w powietrze, jakby nic nie ważyła. Bełkotała coś, śliniła się i sapała. Rzuciłem w pustkę. Potem złapałem kolejno pozostałych „bogów”, kotłujących się wokół mnie w przerażeniu, i strąciłem ich z urwiska w przepaść śladem Thrance’a. Stałem w milczeniu na krawędzi. Oddychałem ciężko. Na nic nie patrzyłem, nie myślałem o niczym, nie czułem nic. Po jakimś czasie bardzo delikatnie dotknęła mnie Hendy. Byłem jej za to wdzięczny.
Oto jak zakończyła się Pielgrzymka. Własnymi rękami zamordowałem bogów, którym przyszedłem tutaj oddać cześć.
Po przeciwnych stronach nieba wzeszły dwa słońca i w ich pomieszanym różowym świetle zobaczyłem towarzyszy biegnących w stronę Hendy i mnie. Kilarion i Galii na czele, za nimi Talbol i Kath, a dalej reszta, Gryncindil, Narril, Naxa. Widzieli, jak zabijam „bogów”, i kiedy zebrali się wokół mnie, opowiedziałem im, co się wydarzyło między mną a Thrance’em.
Wtedy zobaczyłem, że reszta boskich kreatur wychodzi z jaskiń i zbliża się do nas przez równinę. Było ich mniej niż sądziłem, nie więcej niż piętnaście lub dwadzieścia, w tym kobiety i dzieci. Nie potrafię powiedzieć, dlaczego przyszli do nas akurat w tym momencie: żeby nas zabić czy złożyć hołd. Ich tępe oczy i ospałe twarze nie mówiły nam nic. Zaatakowaliśmy ich, przyparliśmy do brzegu przepaści i zepchnęliśmy wszystkich co do jednego, podobnie jak rozprawiliśmy się dawno temu na płaskowyżu ze skrzydlatymi bogami Stopionych. Teraz zabijaliśmy naszych własnych. Musieliśmy oczyścić Wierzchołek. To niegdyś święte miejsce zostało splugawione. Do czasu naszego przybycia nikt nie miał odwagi, rozumu albo siły, żeby zrobić to, co należało. My jednak się na to zdobyliśmy. Krzyczeli, skamleli, rozpierzchali się w przerażeniu, bezradni wobec naszego gniewu.
Zniszczyliśmy wszystkich. Na koniec poszliśmy do ich jaskiń, by się upewnić, że żaden się w nich nie ukrywa. Nawet nie będę próbował opisać zastanego tam przez nas brudu i plugastwa. Znaleźliśmy dwie ostatnie małpie istoty. Trzęsły się i beczały. Bez wahania wyciągnęliśmy je stamtąd i popędziliśmy nad przepaść. I tak panowanie bogów na szczycie Kosa Saag zakończyło się rozlewem krwi.
Potem nie mogliśmy wydobyć z siebie słowa.
Staliśmy zbici z gromadkę, drżąc w lodowatym powietrzu, oszołomieni ostatnimi wydarzeniami. Rozumieliśmy, że to, co się stało, było koniecznością, że oczyściliśmy nie tylko nasze dusze, lecz całą rasę i że uwolniliśmy ziemskich osadników od przekleństwa, które na nich ciążyło. Mimo to zabijanie okazało się trudną rzeczą. Wstrząśnięci, nie wiedzieliśmy co myśleć lub mówić.
W tym momencie ze statku wynurzyło się troje Ziemian.
Zeszli po drabince i stanęli przed nim niepewnie, trzymając w pogotowiu broń, jakby spodziewali się, że zaatakujemy ich z taką samą ślepą furią jak tamtych. Nie mieliśmy jednak powodu, by to zrobić. Zresztą opuściła nas cała wściekłość.
Ruszyłem przed siebie, zmęczony i nieprzytomny, i ukląkłem przed nimi. Moi towarzysze dołączyli do mnie i po chwili wszyscy klęczeliśmy ze zwieszonymi głowami.
Ziemianka o złotych włosach wzięła do ręki mówiące pudełko i odezwała się cichym głosem, jakby ona również opadła z sił po tym, co się wydarzyło.
— Nic nas już nie trzyma na tym świecie. Odlatujemy. Musicie się cofnąć na drugą stronę płaskowyżu i zaczekać, dopóki nie wystartujemy. Rozumiecie? Ze statku buchnie ogień. Gdybyście stali za blisko, poparzyłby was.
Zapewniłem ją, że rozumiemy.
Wtedy powiedziała, że życzy nam dobrze, i ma nadzieję, że przez resztę naszych dni będziemy pogłębiali wiedzę. Zapewniła, że nie musimy się obawiać najazdu Ziemian.
Wrócili do statku, a my wycofaliśmy się na drugi koniec Wierzchołka.
Przez długi czas nic się nie działo. Najpierw zobaczyliśmy kurz wokół statku. Chwilę później pojawił się pod nim słup ognia i uniósł go w górę. Przez sekundę lub dwie lśniący pojazd tkwił nad nami nieruchomo na ognistym ogonie. Potem odleciał. Zniknął nam z oczu, jakby nigdy nie istniał.
— To byli prawdziwi bogowie. A teraz nas opuścili — stwierdziłem.
Po tych słowach, gdyż inne nie były potrzebne, zaczęliśmy przygotowywać się do wymarszu.
Przed odejściem wykopaliśmy grób dla Thissy i zbudowaliśmy nad nim kopiec. Zawsze będzie spoczywała w chwale na dachu Świata. Wznieśliśmy również kopiec na pamiątkę Thrance’a, bo pomimo swoich grzechów był Pielgrzymem i człowiekiem z naszej wioski, więc mu się to należało. Potem przez dłuższy czas staliśmy nad nimi w ciasnym kręgu, szukając w sobie nawzajem otuchy. To był koniec naszej Pielgrzymki i koniec wszystkich Pielgrzymek. Osiągnęliśmy coś wielkiego, choć jeszcze nie byliśmy pewni co. Usłyszałem obok siebie płacz, najpierw Malti, potem Gryncindil, Naxy i Katha. A później ja również się rozpłakałem i Traiben, i Galii. Wszyscy płakaliśmy. Nigdy nie czułem takiej miłości jak wobec tych ludzi, z którymi przeżyłem tak wiele. Podczas długiej podróży stworzyliśmy coś nowego, staliśmy się dla siebie Domem. Wszyscy to rozumieli, więc nikt o tym nie mówił. Nie mieliśmy nawet odwagi spojrzeć na siebie. Chwila była zbyt uroczysta. Wpatrywaliśmy się w ziemię, wciągaliśmy powietrze głęboko w płuca, trzymaliśmy się mocno za ręce i pozwalaliśmy sobie na płacz. Gdy w końcu podnieśliśmy wzrok, nasze oczy lśniły, a twarze były rozpłomienione nowo nabytą mądrością, której nie potrafiliśmy wyrazić słowami.
Zebraliśmy cały dobytek, jaki nam został, i w milczeniu ruszyliśmy w dół tą samą drogą, którą tu przyszliśmy. Zostawiliśmy Wierzchołek za sobą, schodząc w chłód strefy mgieł i dalej przez krainę wiatrów i burz do leżących niżej królestw, a potem jeszcze niżej i niżej do miejsca, z którego zaczęliśmy podróż. Hendy szła obok mnie. Teraz też kroczy przy mnie.
Nic ważnego nie spotkało nas podczas drogi w dół, więc pominę ją milczeniem. Liczy się tylko to, że weszliśmy na Kosa Saag, pokonując wszelkie przeszkody. Na Wierzchołku zobaczyliśmy rzeczy, które zobaczyliśmy, dowiedzieliśmy się tego, czego się dowiedzieliśmy, i wróciliśmy z tą wiedzą do domu. A teraz przekazuję ją wam w tej księdze, żebyście się nad tym wszystkim zastanowili.
Bogowie odeszli. Zostaliśmy sami.
Wiemy teraz, że zmian, które przytrafiają się nam na Ścianie, nie zsyłają bogowie, bo ci, których uważaliśmy za bogów, ulegli im tak samo jak wielu Pielgrzymów. Transformacji nie powoduje moc bogów promieniująca z Wierzchołka, lecz skład tamtejszego powietrza, intensywne światło słoneczne oraz żar ognia zmian wydobywającego się ze skał, który rozpala i wzmacnia nasze naturalne zdolności do metamorfozy. Wiem, że to brzmi jak herezja, ale tak powiedzieli Ziemianie i ja im uwierzyłem, więc niech tak będzie. Kiedyś na górze mieszkały istoty wyższe — może bogowie lub prawie bogowie — lecz nie rzucały czarów na wspinaczy.