Выбрать главу

Roześmiała się. „Na Kreshe! Myślisz, że się boję?” Galii była duża i silna jak mężczyzna, miała głęboki donośny głos i śmiała się tak, że było ją słychać trzy Domy dalej. Wyruszyliśmy wczesnym rankiem, mówiąc strażnikom, że idziemy złożyć ofiarę w świątyni Roshten, a po dotarciu na miejsce skręciliśmy szybko w gęstą dżunglę na leśną drogę biegnącą równolegle do głównego szlaku. Dzień był pogodny i przed Glay ze zdumieniem stwierdziliśmy, że widać dużą część wioski. Przy Hespen zatrzymaliśmy się na chwilę, osłupiali z podziwu. Wszystko w dole wyglądało jak miniatura. Jak model wioski. Wydawało mi się, że wystarczy sięgnąć i wziąć ją do ręki. Widziałem Dom Ściany ze szkarłatnym drzewem szambar nie większym od zapałki, obok Dom Świętych, po drugiej stronie Śpiewaków, a dalej Uzdrowicieli, Cieśli, Muzyków, Klownów i Rzeźników widoczne jako niewielkie ciemne kręgi pośród zieleni lasu. Potem Domy się kończyły i była już tylko zieleń, a na horyzoncie słabe zarysy innych wiosek.

Poszliśmy dalej do Hithat. Droga zrobiła się wyboista, a my zaczęliśmy tracić odwagę. W tym miejscu zbocze Ściany było miękkie i zryte jamami. Z góry toczyły się z cichym stukiem kamyki. Czasami spadały większe kamienie, a także kilka dużych głazów, które uderzyły niepokojąco blisko nas i odbijając się poleciały dalej. Czuliśmy się nieswojo. Poza tym robiło się ciemno. Wszyscy uważają, że szaleństwem jest zapuszczać się poza Hithiat. Wiedziałem, że Galii niczego się nie boi, a ona to samo sądziła o mnie. Przyszło mi do głowy, że jeśli zaczniemy mówić o tym, by pójść dalej, prawdopodobnie to zrobimy, ponieważ żadne z nas nie będzie miało odwagi przyznać się do strachu lub słabości. Ale do tego nie doszło. Mieliśmy dość zdrowego rozsądku. Zeszliśmy więc ze żwirowej drogi na płaską porośniętą mchem polankę, skąd obserwowaliśmy zachód Ekmeliosa. Zjedliśmy mięso, ser, popiliśmy przyniesionym ze sobą winem, a potem zdjęliśmy ubrania i zaśpiewaliśmy pieśni Zmiany. Położyłem się na dużym, silnym, giętkim ciele Galii jak na łożu. Ona objęła mnie, wzięła w siebie i zrobiliśmy kilka naprawdę cudownych Zmian.

— Czujesz ognie zmian? — zapytała.

— Nie. A ty?

— Nie sądzę, żeby były silne tak blisko wioski, ale przeraża mnie myśl, że w Ścianie moglibyśmy przerodzić się w monstra.

— Nawet gdybyśmy poszli wyżej, nie uleglibyśmy żadnej przemianie, gdybyśmy tego nie chcieli — oświadczyłem. — Ognie zmian nie działają wbrew twojej woli. Ci, którym się to przytrafiło, nie mieli siły, by pozostać sobą.

— Skąd wiesz? — spytała Galii. — Nigdy o tym nie słyszałam.

— Wiem — zapewniłem uroczyście. Ale tak naprawdę tylko zgadywałem.

Zapadła ciemność. Byliśmy zbyt przestraszeni, żeby zasnąć. Siedzieliśmy więc obok siebie, czekając na świt i zastanawiając się, co oznaczają tajemnicze skrzeki dobiegające z góry. Wszyscy znają straszne opowieści o większych od człowieka jastrzębiach Ściany, porywających Pielgrzymów. Na szczęście jastrzębie, jeśli to one hałasowały, zostawiły nas w spokoju i o świcie wróciliśmy do wioski. Nikt nie zauważył naszej nieobecności. Ojciec Galii był pijakiem, a mój zginął na Ścianie dawno temu. Łagodny Urillin, brat mojej matki, który się mną opiekował, nigdy nie potrafił mnie za nic ukarać. Tak więc nikt nie robił nam wyrzutów. Przygoda w górach pozostała naszą wspólną tajemnicą.

Wspinaczka podczas szkolenia okazała się jednak znacznie trudniejsza niż wypad z Galii. Zamiast pójść główną lub jedną z bocznych dróg, musieliśmy przedzierać się przez las, wdrapywać na ogromne skały i przechodzić przez powykręcane korzenie drzew, a czasami wspinać się na nagie urwiska, korzystając z lin by nie spaść i nie roztrzaskać się w dole. Po dotarciu do Hithiat nie mieliśmy mięsa, sera i wina ani oczywiście nie robiliśmy Zmian. Robiliśmy za to co najmniej jedną wyprawę w tygodniu i była to ciężka, wyczerpująca harówka. Wracaliśmy podrapani i zakrwawieni. Martwiłem się o Traibena, ponieważ był w innej grupie i nie mogłem mu pomagać. Radził sobie jednak całkiem dobrze. Czasami spotykałem się z nim po zajęciach i dawałem dodatkowe lekcje, pokazując mu, jak pokonywać trudniejsze miejsca, jak wyszukiwać szczeliny i skalne występy, których można użyć jako chwytów lub stopami. Wspinaczki były nie tylko męczące, ale i niebezpieczne. Podczas piątej Steill z Domu Garbarzy zaginął w lasach, a my szukaliśmy go przez pół nocy w świetle księżyca. Znaleźliśmy go na dnie głębokiego jaru. Leżał połamany, a z głowy wyciekał mu mózg. Musiał spaść o zmroku. Ktoś szepnął, że napadł go szambler i zepchnął do parowu. Wszyscy zadrżeliśmy na tę myśl. Podobno szambler jest wielki jak dom, ale nie robi żadnego hałasu w lesie i nie zostawia śladów. Tak czy inaczej, Steill nie żył. Był pierwszą ofiarą spośród kandydatów. Ale nie ostatnią.

4

Znowu był dwunasty elgamoira i następna Czterdziestka wyruszyła w podróż w Ścianę. Obserwowałem ich teraz z szacunkiem, gdyż na drugim roku szkolenia wiedziałem już, przez co przeszli, żeby osiągnąć cel.

Tego roku w wiosce zjawiło się dwoje Tych Którzy Wrócili. Zawsze była to pamiętna chwila, ponieważ nie zdarzała się często. Pierwszy miał na imię Kairu i przebywał na górze dziewięć lat, a kobieta o imieniu Bril wyruszyła sześć lat temu. Widziałem ich, jak szli potykając się na główny plac, brudni i obdarci, z wyrazem dumy w oczach charakterystycznym dla Tych Którzy Wrócili. Podbiegały do nich dzieci, żeby ich dotknąć na szczęście. Starsze kobiety szlochały na ulicach. Wezwano któregoś ze Świętych. Zaprowadził ich do okrągłego domu, w którym mieszkają Ci Którzy Wrócili. Później dowiedziałem się, że Bril dotarła do połowy Ściany, a Kaitu udało się dojść niemal do samego Wierzchołka. Zastanawiałem się jednak, ile w tym prawdy. Słyszałem, jak bredzą coś bez związku, zaczęła do mnie docierać prawda o Tych Którzy Wrócili. Podczas podróży tracili zmysły i wracali niezdolni do niczego. Cud, że w ogóle wracali. Nie należało oczekiwać, że powiedzą coś sensownego o tym, gdzie byli albo co widzieli. To dlatego każda nowa grupa Pielgrzymów wyrusza z taką skąpą wiedzą o tym, co ich czeka.

To wszystko nie miało dla mnie znaczenia. Poświęciłem się bez reszty swojemu celowi. Zamierzałem odnieść sukces tam, gdzie inni zawiedli.

Wyznam jednak, że próbowałem mimo wszystko wypytać Kaitu o to, co widział i co robił. Było to trzy dni po jego powrocie. Jeszcze nie zamieszkał na dobre w okrągłym domu, lecz włóczył się po ulicach. Znalazłem go obok winiarni Batu Mait, wziąłem za łokieć i wprowadziłem do środka na kilka czarek złotego wina. Chyba mu się to spodobało. Śmiał się, mrugał oczami i poszturchiwał mnie. Gdy wysączył drugą porcję, nachyliłem się do niego i szepnąłem, starając się, żeby stary Batu Mait nie podsłuchał mnie i nie zorientował się, że popełniam grzech:

— Powiedz mi, Kaitu, co widziałeś. Jak tam jest?

Kaitu chwycił mnie za nadgarstek w taki sposób, jak to robił czasem Traiben, i potrząsnął tak mocno, że rozlałem wino.

— Bogów! — krzyknął. — Drzewa! Powietrze! Ogień!

— Tak, wiem, ale…

— Ogień! Powietrze! Drzewa! Bogów! — A potem dorzucił ciszej: — Kup mi jeszcze wina, a opowiem ci resztę.

Jego oczy błyszczały szaleństwem.

Postawiłem mu wino, ale nie powiedział mi nic nowego.

Przyznałem się Traibenowi, co zrobiłem. Zbeształ mnie.