„Gdyby nie miłość mojej królowej — rzekł Enkil — zaznałbym rozkoszy z tymi dwoma kobietami, co słusznie mi się należy, zrobiłbym to, by dać wam dowód, że nie mają mocy i nie są wielkimi czarownicami, lecz kobietami. Uczyni to jednak mój główny rządca, Khayman, mój ukochany Khayman, on otrzyma przywilej uczynienia tego w moim imieniu”.
Cały dwór czekał w milczeniu, podczas gdy Khayman patrzył na nas, szykując się do wypełnienia królewskiego rozkazu. Przeszywałyśmy go wzrokiem, nakazując mu w naszej bezbronności, by nas nie dotykał ani nie gwałcił na oczach tych nieprzyjaznych ludzi.
Czułyśmy jego ból i wewnętrzną walkę. Czułyśmy niebezpieczeństwo, które go otaczało, gdyż w razie nieposłuszeństwa z pewnością straciłby życie. Jednak tu chodziło o nasz honor, który miał nam odebrać; miał nas zbezcześcić, zniszczyć; a my, żyjące dotąd w słońcu i zaciszu naszej góry, tak naprawdę nic nie wiedziałyśmy o czynie, który był gotów spełnić.
Kiedy zbliżył się do nas, chyba nie wierzyłam, że zdoła to zrobić, że mężczyzna może czuć ból, jaki on czuł, a mimo to wzbudzić w sobie takie pożądanie. Niewiele wtedy wiedziałam o mężczyznach, o tym, jak cielesna rozkosz może się w nich połączyć z nienawiścią i gniewem; o tym, jak potrafią zadawać ból, czyniąc to, co kobiety najczęściej robią z miłości.
Nasze duchy głośnym chórem sprzeciwiały się temu, co miało nastąpić, ale ze względu na nasze dobro nakazałyśmy im, żeby się uspokoiły. W milczeniu uścisnęłam dłoń Mekare, dałam jej znać, że kiedy to się skończy, będziemy żyć dalej, będziemy wolne. To przecież nie śmierć i zostawimy tych żałosnych ludzi pustyni ich kłamstwom i złudzeniom, ich głupim zwyczajom; wrócimy do ojczyzny.
Wtedy Khayman przystąpił do swoich obowiązków. Rozwiązał nam dłonie; najpierw wziął Mekare, zmusił ją, by legła na wysłanej matami posadzce, i uniósł jej szatę, podczas gdy ja stałam jak posąg, niezdolna go powstrzymać. Potem spotkał mnie ten sam los.
W jego umyśle nie byłam tą kobietą, którą gwałcił. Kiedy jego dusza i ciało drżały, podsycał żar swojej namiętności wyobrażeniami o bezimiennych pięknościach i na wpół zapomnianych chwilach, tak by ciało i dusza mogły się zjednoczyć.
A my, odwróciwszy oczy, zamknęłyśmy nasze dusze przed nim i tymi niegodziwymi Egipcjanami, którzy zrobili nam tę straszną rzecz. Nasze dusze były samotne i nietknięte; wszędzie wokół słyszałam łkanie duchów, smutne, straszne łkanie, a w oddali grzmiący głos Amela:
„Jesteście głupie, że to znosicie, czarownice”.
Zapadała noc, kiedy zostawiono nas na skraju pustyni. Żołnierze dali nam dokładnie odmierzone racje jedzenia i picia i zaczęłyśmy długą podróż na północ. Nigdy nasza wściekłość nie miała sobie równej.
Pojawił się Amel, szyderczy i pełen wściekłości; czemu nie pozwoliłyśmy mu wymierzyć zemsty?
„Oni rzucą się na nas i zabiją! — powiedziała Mekare. — Wynoś się stąd”.
Na nic się to nie zdało, więc w końcu spróbowała zaprząc go do jakiejś użytecznej i ważnej pracy.
„Amelu, chcemy dotrzeć żywe do domu — rzekła. — Sprowadź nam chłodne wiatry i pokaż, gdzie znajdziemy wodę”.
Jednakże złe duchy nigdy nie robiły takich rzeczy. Amel przestał się nami interesować. Znikł, a my szłyśmy w zimnym pustynnym wietrze, ramię w ramię, starając się nie myśleć o długiej drodze, jaka nas czekała.
Nie sposób opowiedzieć o wszystkim, co nas spotkało. Dobre duchy nie opuściły nas; sprowadzały chłodne wiatry i wiodły do źródeł, gdzie znajdowałyśmy wodę i nieliczne daktylowce, z których mogłyśmy zerwać owoce; tak długo jak mogły, sprowadzały mały deszcz; ale wreszcie zabrnęłyśmy zbyt daleko w głąb pustyni, by to było możliwe, i umierałyśmy. Wiedziałam, że w moim łonie jest dziecię Khaymana, i chciałam, żeby ono żyło.
Wtedy duchy zaprowadziły nas do Beduinów, a ci przyjęli nas i otoczyli opieką.
Byłam chora i leżałam całe dnie, śpiewając dziecku rozwijającemu się wewnątrz mojego ciała, odpędzając piosenkami chorobę i wspomnienia najgorszych chwil. Mekare leżała obok, trzymając mnie w objęciach.
Minęły miesiące, zanim odzyskałam siły na tyle, żeby zostawić obozowisko, ale pragnęłam urodzić dziecko w moim kraju i błagałam Mekare, byśmy kontynuowały podróż.
W końcu zaopatrzone w pokarm i wodę przez Beduinów i prowadzone przez duchy, wkroczyłyśmy na zielone pola Palestyny. Znalazłyśmy podnóże góry i pasterski lud bardzo podobny do naszego, który przejął nasze stare pastwiska.
Znali nas, jak i naszą matkę, i cały nasz ród. Nazywali nas po imieniu i natychmiast przyjęli między siebie.
Znów byłyśmy szczęśliwe wśród zielonych traw, a dziecko rosło w mym łonie. Miałam żyć; pustynia nas nie zabiła.
W moim własnym kraju urodziłam córeczkę i nazwałam ją Miriam, jak miała na imię moja matka, nim mnie urodziła. Odziedziczyła czarne włosy Khaymana, ale zielone oczy mojej matki. A miłość, którą do niej czułam, i jej radość były najlepszym lekarstwem dla mojej duszy. Znów byłyśmy razem. Mekare, która poznała ze mną bóle rodzenia i która wyjęła dziecko z mojego ciała, nosiła Miriam godzinami i śpiewała jej tak jak ja. Dziecko było tyleż nasze, co moje. Próbowałyśmy zapomnieć o okropnościach, których zaznałyśmy w Egipcie.
Miriam rosła jak na drożdżach. Wreszcie razem z Mekare postanowiłyśmy wspiąć się na górę i znaleźć jaskinię, w której się urodziłyśmy. Nie wiedziałyśmy jeszcze, jak będziemy żyć i co będziemy robić z daleka od naszego nowego ludu. Chciałyśmy jednak powrócić do miejsca, gdzie byłyśmy tak szczęśliwe; chciałyśmy wezwać duchy i cudowną mocą sprowadzić deszcz, aby pobłogosławił moje nowo urodzone dziecko.
Żaden z naszych planów nie miał się ziścić.
Zanim opuściłyśmy pasterzy, znów przybyli żołnierze pod dowództwem królewskiego rządcy, Khaymana. Rozdawali sztuki złota wśród wszystkich plemion, które widziały rudowłose bliźniaczki lub słyszały o nich i wiedziały, gdzie te kobiety mogą się podziewać.
Po raz kolejny, w południe, na zalanej słońcem łące, ujrzałyśmy egipskich żołnierzy z dobytymi mieczami. Ludzie rozpierzchli się we wszystkich kierunkach, ale zanim Khayman zdążył się odezwać, Mekare padła przed nim na kolana i rzekła:
„Nie krzywdź naszego ludu”.
Khayman przybył z Mekare do naszej kryjówki. Pokazałam mu jego dziecko i błagałam o łaskę, o sprawiedliwość, o to, żeby zostawił nas w spokoju.
Wystarczyło mi na niego spojrzeć, by zrozumieć, że czeka go śmierć, jeśli nie sprowadzi nas z powrotem. Twarz miał wychudłą i pełną smutku, nie gładką, białą twarz nieśmiertelnego, którą widzicie tu, przy tym stole.
Przeciwności losu dawno zatarły naturalny ślad jego cierpień. Jednak tamtego dawno minionego popołudnia był on bardzo wyraźny.
„Straszliwe zło spotkało króla i królową Kemetu — rzekł słabym, stłumionym głosem. — Sprawiły to wasze duchy, wasze duchy, które dręczyły mnie dniem i nocą za to, co wam uczyniłem, dopóki król nie wypędził ich z mojego domu”.
Wyciągnął ramiona i ujrzałam drobne blizny w miejscach, w których duch ssał z niego krew. Było ich pełno na twarzy i szyi.
„Och, nie macie pojęcia, w jakich mękach przyszło mi żyć — powiedział — gdyż nic nie mogło mnie przed nimi uchronić; nic wiecie, ile razy was przeklinałem, i króla, za to, co kazał mi uczynić, i moją matkę, za to, że wydała mnie na świat”.
„Och, ale myśmy tego nie uczyniły! — wykrzyknęła Mekare. — Dotrzymałyśmy słowa. Na nasze głowy, zostawiłyśmy cię w spokoju. To Amel, zły duch, on to sprawił! Och, zły duchu! Pomyśleć, że dręczył ciebie, a nie króla i królową, którzy zmusili cię do tego czynu! Nie możemy go powstrzymać! Błagam cię, Khaymanie, puść nas”.