„Amel wreszcie znudzi się tym, co robi, Khaymanie — powiedziałam. — Jeśli król i królowa są silni, pójdzie sobie. Patrzysz teraz na matkę swojego dziecka, Khaymanie. Zostaw nas w spokoju. Ze względu na jego dobro, powiedz królowi i królowej, ze nie zdołałeś nas znaleźć. Pozwól nam odejść, jeśli boisz się sprawiedliwości”.
A on tylko wpatrywał się w dziecko, jakby nie wiedział, kim ono jest. Sam był Egipcjaninem. Czy to dziecko było Egipcjaninem?
„Dobrze, nie wy posłałyście tego ducha — rzekł. — Wierzę wam. Jednak nie wiecie jeszcze, co on zrobił. Kiedy przestał mi dokuczać, wszedł w króla i królową Kemetu! Jest w ich ciałach! Zmienił ich substancję!”
Przyglądałyśmy mu się długo i zastanawiały się nad jego słowami, zanim zrozumiałyśmy, że król i królowa Kemetu nie zostali opętani. Zrozumiałyśmy również, że on sam widział takie rzeczy, iż nie pozostało mu nic innego, jak przybyć po nas osobiście i za wszelką cenę spróbować ściągnąć nas z powrotem.
Wciąż nie wierzyłam jego słowom. Jak duch mógł pozyskać ciało!
„Nie rozumiecie, co wydarzyło się w naszym królestwie — wyszeptał. — Musicie przybyć i zobaczyć to na własne oczy”.
Przerwał, chciał bowiem powiedzieć nam więcej, znacznie więcej, lecz czuł strach.
„Musicie nam pomóc, nawet jeśli nie wy to zrobiłyście!” — powiedział z goryczą.
Jednak to nie było w naszej mocy. Na tym polegała groza całej sytuacji. Wiedziałyśmy to, wyczuwałyśmy. Przypomniałyśmy sobie naszą matkę, jak stała przed jaskinią, wpatrzona w ranki na dłoniach.
Mekare odrzuciła głowę w tył i wezwała Amela, złego ducha, żeby do niej przybył i poddał się jej rozkazowi. W naszym tajnym języku, języku bliźniaczek, krzyknęła:
„Wyjdź z króla i królowej Kemetu i przybądź do mnie, Amelu. Ugnij się przed moją wolą. Nie uczyniłeś tego na mój rozkaz”.
Chyba wszystkie duchy świata słuchały tego w milczeniu; to był okrzyk potężnej czarownicy. Nie było jednak odpowiedzi i poczułyśmy wielki tumult wśród duchów, jakby nagle zaszło coś przekraczającego ich zdolność rozumienia i akceptacji. Uciekły od nas, a potem wróciły, smutne i niezdecydowane; spragnione naszej miłości, a przy tym pełne odrazy.
„O co chodzi? — krzyknęła Mekare. — W czym rzecz?”
Wołała do duchów, które unosiły się najbliżej, do swoich ulubieńców. Wtedy w ciszy, gdy pasterze czekali w lęku, żołnierze stali wyczekująco, a Khayman wpatrywał się w nas zmęczonymi, załzawionymi oczami, usłyszałyśmy odpowiedź. Towarzyszyły jej zdumienie i niepewność. „Amel ma teraz to, czego zawsze chciał. Amel ma ciało, lecz Amela już nie ma”.
Co to mogło znaczyć?
Nie potrafiłyśmy tego zgłębić. Mekare znów zażądała od duchów odpowiedzi, ale chyba ich niepewność ustępowała miejsca strachowi.
„Powiedzcie mi, co się stało! — powiedziała Mekare. — Ujawnijcie mi to, co wam wiadomo!”
To było stare zaklęcie używane przez niezliczone wiedźmy.
„Przekażcie mi wiedzę, którą musicie mi przekazać”.
Duchy znów odpowiedziały niepewnie:
„Amel jest ciałem, lecz Amel nie jest Amelem; nie może teraz odpowiedzieć”.
„Chodźcie ze mną — powiedział Khayman. — Musicie się stawić na dworze. Król i królowa chcą was widzieć!”
Bez słowa i pozornie bez wzruszenia przyglądał się, jak całuję moją maleńką córeczkę i oddaję ją pod opieką kobiecie, która miała się nią zająć jak własnym dzieckiem. Mekare i ja oddałyśmy mu się w niewolę, lecz tym razem nie płakałyśmy. Wylałyśmy już wszystkie łzy. Nasz krótki rok wesela z nowo narodzoną Miriam dobiegł końca — a groza, która przyszła na świat w Egipcie, po raz kolejny wyciągnęła macki, by nas pożreć.
Maharet na chwilę zamknęła oczy; dotknęła powiek czubkami palców, a potem spojrzała na pozostałych, czekających, pogrążonych we własnych myślach. Nikt nie chciał, by przerwała opowieść, chociaż wszyscy wiedzieli, że musi to nastąpić.
Młodzi byli wymizerowani i znużeni; radosna mina Daniela nieco się zmieniła. Louis miał ściągniętą twarz; żądza krwi sprawiała mu ból, chociaż nie zwracał na nią uwagi.
— Teraz nie mogę wam więcej opowiedzieć — oznajmiła Maharet. — Zbliża się poranek i młodziki muszą zejść do ziemi. Przygotuję im drogę. Jutro znów się tu zbierzemy i będziemy kontynuować, jeśli tylko królowa nam pozwoli. Nie ma jej w pobliżu; nie wyczuwam jej obecności; w niczyich oczach nie widzę najsłabszego błysku jej wizerunku. Jeśli wie, co czynimy, to zezwala na to. A może jest zbyt daleko, by baczyć na to, co się tu odbywa. Musimy więc czekać na zapoznanie się z jej wolą. Jutro powiem wam, co ujrzałyśmy po przybyciu do Kemetu. A wy do tej pory odpoczywajcie bezpiecznie wewnątrz góry. Wszyscy. Przez niezliczone lata ukrywała ona moje tajemnice przed wścibskimi oczami śmiertelnych. Pamiętajcie, że nawet królowa nie może nam zaszkodzić, póki nie zapadnie noc.
Kiedy Maharet wstała, to samo uczynił Mariusz. Podszedł do okna, podczas gdy pozostali wolno opuszczali pomieszczenie, jakby wciąż wsłuchani w głos Maharet. Najczulszą strunę trąciło i w nim wspomnienie Akaszy i nienawiść, jaką darzyła ją Maharet; Mariusz bowiem również czuł tę nienawiść i był przekonany mocniej niż kiedykolwiek, że powinien był zakończyć ten koszmar, kiedy mógł to uczynić.
Ale ta rudowłosa kobieta nie chciała takiego rozwiązania. Nikt z nich nie chciał umrzeć bardziej niż on. Natomiast Maharet być może pragnęła życia goręcej niż jakikolwiek ze znanych mu śmiertelnych.
Tymczasem opowieść Maharet potwierdzała ich bezsilność. Co podniosło głowę, kiedy królowa powstała z tronu? Kim był ten stwór, który uwięził Lestata w swojej matni? Nie potrafił sobie tego wyobrazić.
Zmieniamy się, ale pozostajemy nie zmienieni — pomyślał. — Stajemy się mądrzy, ale jesteśmy omylni! Póki trwamy, przeważa w nas ludzka natura, cud i przekleństwo naszej kondycji.
Znów zobaczył tę uśmiechniętą twarz, którą ujrzał, gdy lód zaczął pękać. Czy to możliwe, że nadal kochał tak mocno, jak nienawidził? Że w czasie wielkiego poniżenia zatracił jasny sąd? Naprawdę nie wiedział.
Nagle ogarnęło go zmęczenie, zapragnął nade wszystko snu i wygody, zmysłowej rozkoszy wyciągnięcia się w czystym łóżku. Ukryć twarz w poduszce, pozwolić kończynom ułożyć się w najbardziej naturalnej i najwygodniejszej pozycji.
Miękki lśniący błękit za panoramicznym oknem wypełniał niebo na wschodzie, chociaż gwiazdy wciąż migotały, drobne i odległe. Ciemne pnie sekwoi stały się wyraźniejsze, a z lasu, jak zwykle o brzasku, wionęło cudowną wonią zieleni.
W oddali, tam gdzie stok opadał, a zarośnięta paprociami polana stykała się z lasem, przechadzał się Khayman. Jego dłonie jaśniały w rzadkim, sinym mroku, a gdy odwrócił się i podniósł wzrok ku Mariuszowi — zamiast twarzy miał bezoką, czysto białą maskę. Mariusz uniósł rękę w drobnym, przyjaznym geście. Khayman odwzajemnił się tym samym i wszedł między drzewa.
Gdy Mariusz odwrócił się od okna, stwierdził, że w pokoju pozostał z nim tylko Louis. Stał nieruchomo, patrząc na niego tak, jakby widział ucieleśnienie mitu. Zadał pytanie, które było jego obsesją, pytanie stale obecne w jego umyśle, bez względu na to, jak wielki był nacisk osobowości Maharet.
— Wiesz, czy Lestat żyje czy nie, prawda?