Zabrzmiał w tym pytaniu prosty, ludzki i bolesny ton, chwytający za serce, mimo że pełen rezerwy.
— Żyje — skinął głową Mariusz. — Ale wiem o tym z innego źródła. Nie pytam ani nie dostaję odpowiedzi. Nie korzystam z żadnej z tych wspaniałych mocy, które nas prześladują. Wiem o tym, bo po prostu wiem.
Uśmiechnął się do Louisa. Coś w sposobie bycia tego młodzika sprawiło Mariuszowi radość, chociaż nie wiedział dokładnie, co to było. Gestem przywołał go do siebie i wyszli razem z pomieszczenia. Mariusz objął Louisa ramieniem, gdy schodzili po żelaznych schodach na mokrą ziemię. Mariusz stąpał powoli i ciężko, zupełnie jak człowiek.
— Jesteś tego pewien? — zapytał z szacunkiem Louis.
Mariusz zatrzymał się.
— O tak, zupełnie pewien.
Przez chwilę spoglądali sobie w oczy i Mariusz znów się uśmiechnął. Ten młodzik był tak uzdolniony, a jednocześnie tak mało zdolny; rozważał, czy ludzki blask zgaśnie w jego oczach, jeśli zyska nieco więcej mocy, jeśli kiedyś, na przykład, w jego żyłach pojawiłoby się nieco krwi Mariusza. A poza wszystkim ten młodzik był głodny; cierpiał i chyba to lubił, lubił czuć głód i ból.
— Pozwól, że ci coś powiem — rzekł ciepło. — Od pierwszej chwili, gdy zobaczyłem Lestata, wiedziałem, że nic go nie zabije. Tak to czasem bywa z niektórymi spośród nas. Nie możemy umrzeć.
Dlaczego to mówił? Czy znów w to wierzył, jak przed rozpoczęciem tych wszystkich prób losu? Wrócił myślą do tamtej nocy w San Francisco, kiedy kroczył z rękami w kieszeniach szerokimi chodnikami Market Street, nie zwracając uwagi śmiertelnych.
— Wybacz — rzekł Louis — ale przypominasz mi o tym, co i mówiono U Córy Drakuli, o rozmowach tych osobników, którzy pragnęli dołączyć do niego ostatniego wieczoru.
— Wiem — powiedział Mariusz. — Ale oni byli głupcami i to ja mam rację.
Roześmiał się cicho. Tak, wierzył w to święcie. Znów ciepło objął Louisa. Tylko troszeczkę krwi i Louis byłby silniejszy, to prawda, ale mógłby utracić ludzką delikatność, ludzką mądrość, której nie da się przekazać, i zdolność wyczuwania cierpień innych, z którą zapewne przyszedł na świat.
Nastąpił dla niego kres nocy. Louis uścisnął rękę Mariuszowi, odwrócił się i ruszył wyłożonym blachą korytarzem tam, gdzie czekał na niego Eryk, by wskazać mu drogę.
Mariusz wrócił do domu.
Miał przed sobą jeszcze godzinę, zanim słońce zmusi go do snu, i chociaż był zmęczony, nie zamierzał z niej rezygnować. Wszędzie roznosił się cudowny, świeży zapach lasu. Słychać było już ptaki i czysty szmer głębokiego strumienia.
Wszedł do wielkiego pomieszczenia z suszonej cegły, w którym na palenisku gorzał ogień. Idąc bez celu, skierował się do wielkiej makaty zakrywającej niemal połowę ściany.
Dopiero po chwili zrozumiał, co ma przed sobą — górę, dolinę, drobne postaci bliźniaczek na zielonej polanie pod palącym słońcem. Powrócił powolny rytm opowieści Maharet i lekko mieniące się obrazy, przekazywane w słowach. Jakże znajoma była mu ta skąpana w blasku słońcu polana i jakże różniła się od tego, co widział w snach. Nigdy nie czuł się tak blisko tamtych kobiet! Teraz je poznał; poznał ten dom.
To był tajemniczy splot uczuć, smutek graniczący z czymś niezaprzeczalnie pozytywnym i dobrym. Pociągała go dusza Maharet; uwielbiał jej szczególną złożoność i pragnął kiedyś dać temu wyraz.
Uświadomił sobie, o czym myśli; na chwilę zdołał zapomnieć o goryczy i bólu. Może jego dusza goiła się szybciej, niż sądził, że to możliwe. A może zawdzięczał to temu, że myślał o innych — o Maharet, a wcześniej o Louisie i o tym, w co Louis powinien wierzyć. Cóż, do diabła, Lestat zapewne był nieśmiertelny i zapewne mógł przeżyć to wszystko, nawet gdyby jemu, Mariuszowi, się to nie udało.
Była to tylko drobna hipoteza bez większego znaczenia. Gdzie podziewał się Armand? Czy już ukrył się w ziemi? Gdyby mogli teraz się spotkać…
Ruszył do piwnicy, ale coś go zatrzymało. Przez otwarte drzwi ujrzał dwie postaci, bardzo podobne do tych, które widział na makacie. Były to Maharet i Jesse, stały ramię w ramię przy oknie od wschodniej strony i obserwowały bez ruchu, jak drzewa stopniowo wynurzają się z cienia.
Wstrząsnął nim nagły dreszcz. Musiał złapać się framugi, żeby utrzymać równowagę, kiedy seria obrazów przesłoniła mu świat. To już nie była dżungla; w oddali ciągnęła się szosa, skręcająca chyba ku północy przez nagie, spalone okolice. A to stworzenie zatrzymało się wstrząśnięte, ale czym? Obrazem dwóch rudych kobiet? Usłyszał, jak stopy znów podjęły niestrudzoną wędrówkę; ujrzał stopy okryte błotem, jakby to były jego własne stopy, i dłonie okryte błotem, jakby to były jego własne dłonie. A potem zobaczył łunę ognia na niebie i jęknął głośno.
Kiedy otworzył oczy, podtrzymywał go Armand. Spojrzenie załzawionych ludzkich oczu Maharet nalegało błagalnie, by wyjawił, co właśnie zobaczył. Pokój z wolna wrócił do istnienia, wpierw ładne wyposażenie, a potem bliskie nieśmiertelne postaci związane z tym miejscem, a zarazem z żadnym. Zamknął oczy i znów je otworzył.
— Dotarła do naszego południka — rzekł — ale jest wiele kilometrów na wschód. Właśnie wstało tam rozpalone słońce.
Czuł ten śmiercionośny żar! Ona ukryła się w ziemi, czuł i to.
— To daleko stąd na południe — powiedziała Jesse. Jakże krucho wyglądała w półprzeźroczystym mroku, z długimi cienkimi palcami zaciśniętymi na szczupłych ramionach.
— Nie tak daleko — poprawił ją Armand. — I porusza się bardzo szybko.
— Ale dokąd zmierza? — spytała Maharet. — Czy się zbliża?
Nie czekała na odpowiedź i chyba nie spodziewała się, że ją otrzyma. Obie zakryły dłonią oczy, jakby ich ból był nie do zniesienia; potem Maharet przygarnęła do siebie Jesse i pocałowawszy ją, życzyła wszystkim dobrego snu.
Mariusz przymknął oczy; próbował jeszcze raz zobaczyć tę postać. Co miała na sobie? Coś prostego, narzuconego jak poncho, z otworem na głowę. Związane w pasie, tak, czuł to. Próbował zobaczyć więcej, ale nie mógł. Czuł jednak moc, niezmierzoną moc i niepowstrzymany pęd, a poza tym prawie nic.
Kiedy znów otworzył oczy, wokół migotał dzień. Armand był blisko i wciąż go obejmował, ale wydawał się samotny i nieporuszony; przeniósł wzrok na las, który zdawał się napierać na każde okno, podpełzać na samą krawędź werandy.
Mariusz pocałował Armanda w czoło, a potem robił dokładnie to, co on. Przyglądał się, jak pokój jaśnieje coraz bardziej, jak światło wypełnia szyby okien; przyglądał się, jak piękne kolory rozświetlają rozległą sieć na gigantycznej makacie.
Rozdział piąty
Opowieść Lestata — oto jest ciało moje; oto jest krew moja
Kiedy się obudziłem, było cicho, a zapach morza przenikał czyste i ciepłe powietrze.
Nie miałem najmniejszego pojęcia, jaka jest pora. Miałem lekkie zawroty głowy, więc wiedziałem, że nie spałem w ciągu dnia. Nie byłem także w ochronnym zamknięciu.
Chyba podążaliśmy przez świat za nocą lub raczej bez planu, jako że Akasza chyba wcale nie potrzebowała snu.
Ja tak, to było oczywiste, ale byłem zbyt ciekawy, aby nie chcieć się obudzić, i szczerze mówiąc, zbyt rozbity. Poza tym marzyła mi się ludzka krew.
Ocknąłem się w przestronnej sypialni z tarasami wychodzącymi na zachód i północ. Czułem i słyszałem morze, a mimo to powietrze było wonne i raczej spokojne. Bardzo powoli rozejrzałem się po pokoju.