Z tej wojny ma wyłonić się pokój? Z tej koszmarnej zabawy powstanie ogród?
Próbowałem otworzyć oczy. Poczułem, że całuje moje powieki.
Śniłem.
Naga równina, pękająca ziemia. Coś wstaje, odpychając zaschnięte grudy, które zagradzają mu drogę. Ja jestem tym stworzeniem idącym równiną pod zachodzącym słońcem. Niebo jest wciąż pełne światła. Patrzę w dół na poplamione ubranie, które mnie okrywa, i widzę, że to nie ja. Ja jestem tylko Lestatem. I boję się. Chciałbym, żeby Gabriela tu była. I Louis. Może on sprawiłby, by ona zrozumiała. Ach, Louis, ten spośród nas wszystkich, który zawsze wiedział…
Znów powrócił znajomy sen. Rude kobiety klęczą przy ołtarzu z ciałem matki i są gotowe je spożyć. Tak, to ich obowiązek, ich święte prawo — zjeść mózg i serce. Nigdy jednak tego nie zrobią, bo zawsze wydarza się coś okropnego. Przybywają żołnierze… Chciałbym znać sens tego snu.
Krew.
Obudziłem się roztrzęsiony. Minęło dobre kilka godzin. W pokoju zrobiło się nieco chłodniej. Niebo za otwartym oknem było cudownie czyste. Od niej padało wszelkie światło wypełniające pokój.
— Kobiety czekają. I ofiary.
Ofiary. Miałem zawroty głowy. Ofiary pełne gęstej krwi. Mężczyźni skazani na śmierć. Młodzi mężczyźni, z którymi mogę zrobić, co tylko zechcę.
— Tak. Chodź, połóż kres ich cierpieniom.
Wstałem zamroczony. Narzuciła mi na ramiona długą pelerynę, prostszą niż jej własne ubranie, ciepłą i miękką w dotyku. Pogładziła mnie obiema rękami po głowie.
— Męskość-kobiecość. Czy zawsze wszystko będzie się do tego sprowadzało? — szepnąłem. Moje ciało było spragnione snu. Ale ta krew.
Pogładziła mnie po policzku czubkami palców. Łzy wróciły?
Wyszliśmy z pokoju na długi podest z marmurową balustradą, skąd kręte schody prowadziły do ogromnej sali pełnej kandelabrów. Przygaszone światła tworzyły luksusowy półmrok. W samym środku zebrały się kobiety, było ich może dwie setki. Stały bez ruchu ze wzniesionymi ku nam oczami i rękami złożonymi jak do modlitwy.
Sprawiały wrażenie barbarzyńców pośród tych europejskich mebli o złoconych brzegach, na tle starego kominka z marmurowymi wolutami. Nagle przypomniały mi się jej słowa: „Historia się nie liczy; sztuka się nie liczy”. Stałem jak zamroczony, patrząc na osiemnastowieczne malowidła, od których biło bogactwo lśniących chmur, pucołowatych amorków i niebios w kolorze promiennego błękitu.
Kobiety nie zwracały uwagi na ten przepych, który nigdy ich i nie poruszał i zaiste nic dla nich nie znaczył, wpatrzone w wizję, która rozpłynęła się, by w strudze szelestów i kolorowego światła zmaterializować się nagle u stóp schodów.
Rozległy się westchnienia, podniosły dłonie, zasłaniając pochylone głowy jakby przed niespodziewanym uderzeniem światła. Wszystkie oczy skupiły się na Królowej Niebios i jej małżonku, którzy stali na czerwonym dywanie kilka metrów ponad Zgromadzeniem. Małżonek był nieco roztrzęsiony i przygryzał wargę, starając się dokładnie widzieć to coś, to straszne coś, okropną mieszankę kultu i krwawego rytuału, kiedy wyprowadzono przed tłum ofiary.
Jakie wspaniałe okazy gatunku. Ciemnowłosi, smagli mężczyźni znad Morza Śródziemnego, w każdym calu dorównujący urodą młodym kobietom. Mężczyźni o krępej budowie i wybornej muskulaturze, inspirujący artystów od tysięcy lat. Czarne oczy i ogolone twarze z ciemnymi śladami zarostu; bardzo przystojni i pełni gniewu patrzyli na te nadprzyrodzone wrogie stwory, które zadecydowały o śmierci ich braci jak ziemia długa i szeroka.
Związano ich rzemieniami, zapewne ich własnymi pasami i pasami wielu innych. Kobiety zrobiły to umiejętnie. Nogi mieli spętane tak, że mogli chodzić, ale nie kopać czy biegać. Tylko jeden z nich dygotał, tyleż z gniewu, co ze strachu. Nagle zaczął stawiać opór. Dwaj inni spojrzeli na niego, a potem poszli w jego ślady.
Masa kobiet przygniotła ich, powaliła na kolana. Na widok pasów wcinających się w nagie, ciemne, męskie ramiona wezbrało we mnie pożądanie. Dlaczego to jest takie uwodzicielskie? I te kobiece dłonie trzymające mężczyzn, te zaciśnięte groźne dłonie, które potrafią być tak miękkie. Nie potrafili pokonać tak wielu kobiet. Westchnąwszy, poniechali buntu, chociaż ten, który dał hasło do walki, patrzył na mnie oskarżycielsko.
Demony, diabły, piekielne stwory, oto, co mówił mi jego umysł; któż inny dokonałby takich czynów? Och, to początek mroku, straszliwego mroku!
Moje pożądanie było tak silne. Umrzecie; ja to sprawię! — taki był krzyk mojej duszy, a on chyba go słyszał i rozumiał. Tchnęła z niego dzika nienawiść do kobiet pomieszana z obrazami gwałtów i zemsty, co wzbudziło mój uśmiech, ale i zrozumienie, tak, całkowite zrozumienie. Jak łatwo było poczuć do nich pogardę, oburzenie, że ośmieliły się stać się wrogami, wrogami w wiekowej wojnie, one, kobiety! Był też tam mrok, wymarzona zemsta, niewyobrażalny mrok.
Poczułem na ramieniu palce Akaszy. Powróciła błogość, delirium. Usiłowałem walczyć, ale na próżno. Pożądanie mnie nie opuszczało. Było w moich ustach. Czułem jego smak.
Tak, przejść w chwilę, przejść w czyste działanie; niech rozpocznie się ofiara.
Wszystkie kobiety padły na kolana, a mężczyźni, którzy już klęczeli, zdawali się uspokajać, patrzyli na nas ze łzami w oczach i z drżącymi ustami.
Wpatrywałem się w muskularne ramiona pierwszego, tego, który się zbuntował. Jak zawsze w takich chwilach wyobraziłem sobie jego szorstką, źle ogoloną skórę rozrywaną moimi wargami — nie lodowatą skórę bogini, ale gorącą, słoną skórę człowieka.
Tak, ukochany — mówiła mi bez słów. — Weź go, zasłużyłeś na tę ofiarę. Jesteś teraz bogiem. Weź go. Czy wiesz, ilu na ciebie czeka?
Wyglądało na to, że kobiety wiedziały, co czynić. Kiedy zrobiłem krok do przodu, podniosły go; znów stawiał opór, ale wtedy wziąłem go w ramiona, to był zaledwie spazm. Zbyt mocno ścisnąłem mu głowę, nieświadomy swojej siły, i czaszka pękła w chwili, gdy wbiłem w niego zęby. Śmierć przyszła niemal natychmiast, tak wielki był mój pierwszy haust. Płonąłem z głodu i pełna porcja, całkowita i wchłonięta w jednej chwili nie starczyła!
Natychmiast wziąłem drugą ofiarę, bez pośpiechu, tak aby otoczyć się w ciemność, słysząc jedynie głos duszy umierającego, jak to często bywało. Tak, przekazywał mi swoje tajemnice, gdy krew tryskała mi w usta, napełniając je po brzegi. Tak, bracie mówiłem do niego w myślach. — Wybacz mi. — Potem zatoczyłem się, depcząc i miażdżąc trupa.
— Dajcie ostatniego.
Żadnego oporu. Wpatrywał się we mnie z całkowitym spokojem, jakby zalało go jakieś światło, jakby jakaś teoria lub wiara zapewniły mu idealną ucieczkę. Przyciągnąłem go do siebie łagodnie i to było prawdziwe źródło, którego potrzebowałem, ta powolna, tytaniczna śmierć, której pragnąłem, serce pompujące, jakby nigdy nie miało się zatrzymać, i oddech uchodzący mu z ust. Wciąż miałem zamglone oczy, nawet kiedy go puściłem, a krótkie, zapomniane fragmenty jego życia ułożyły się w ulotny, niespotykany, pełen sensu wzór.