— Prezent dla ciebie — powiedziała. A potem kupiła mu wazę z muzeum w Berlinie. Pozyskała również tabliczki z Anglii.
Najbardziej jednak zafascynowało ją odkrycie w Peru. Dała mu nieograniczone fundusze na kolejną podróż do Ameryki Południowej i kontynuację pracy.
Przez lata przeszukiwał jaskinię za jaskinią, szukając następnych dowodów, rozmawiał z wieśniakami o ich starych mitach i podaniach, przeczesywał ruiny dawnych miast i nawet chrześcijańskich świątyń, rozglądając się za kamieniami zabranymi z pogańskich miejsc kultu.
Mijały jednak dziesięciolecia i niczego nie znalazł.
To go wreszcie zrujnowało. Nawet ona, jego mecenaska, poradziła mu, żeby się poddał. Nie mogła patrzeć, jak poświęca życie tej sprawie. Niech zostawi to młodszym. Ale on nie chciał słuchać. To było jego odkrycie! Legenda o bliźniaczkach! Tak więc dalej wypisywała mu czeki, a on dalej szukał, dopóki nie stał się za stary, by wdrapywać się na góry i wyrąbywać ścieżki przez dżunglę.
Przez ostatnie lata sporadycznie wygłaszał wykłady. Nie potrafił rozbudzić w studentach zainteresowania swoją tajemnicą, nawet gdy pokazywał im papirusy, wazę, tabliczki. Przecież te przedmioty tak naprawdę do niczego nie pasowały, nie pochodziły z żadnej określonej epoki. A co do jaskini, to czy ktoś teraz trafiłby na ich ślad?
Ale ona, jego patronka, była lojalna. Kupiła mu dom, tam, w Rio, założyła fundusz powierniczy, który po śmierci ojca stanie się własnością córki. Zapewniła jej edukację i wiele innych rzeczy. To dziwne, że żyją w takim komforcie; całkiem jakby mimo wszystko odniósł sukces.
— Zadzwoń do niej — powtórzył kolejny raz. Wpadł w podniecenie, puste dłonie drapały zdjęcia. Przecież córka nie zajęła się jego prośbą. Stała u jego boku, patrząc na zdjęcia przedstawiające figurki bliźniaczek.
— W porządku, ojcze. — Zostawiła go z książką.
Po południu następnego dnia, kiedy przyszła go pocałować, pielęgniarka doniosła jej, że płakał jak dziecko. Córka uścisnęła dłoń ojca, a on otworzył oczy.
— Wiem, co im zrobili — oznajmił. — Widziałem! To było świętokradztwo.
Próbowała go uspokoić. Powiedziała, że wezwała tamtą kobietę. Jest w drodze.
— Nie było jej w Bangkoku, tatusiu. Przeniosła się do Birmy, do Rangunu, ale odnalazłam ją. Ucieszyła się z wieści od ciebie. Powiedziała, że wyjedzie za kilka godzin. Chce dowiedzieć się wszystkiego o twoich snach.
Był taki szczęśliwy. Ona przyjeżdża! Zamknął oczy i obrócił głowę na poduszce.
— Po zmroku sny znowu powrócą — szepnął. — Cała tragedia zacznie się na nowo.
— Tatusiu, odpocznij — powiedziała. — Ona niebawem przyjedzie.
Umarł w nocy, nie wiadomo, o której godzinie. Kiedy przyszła córka, jego ciało było już zimne, a półprzymknięte oczy mętne i nieobecne. Ołówek leżał na kołdrze, a pod prawą dłonią spoczywał zmięty kawałek papieru — zakładka jego cennej książki.
Córka nie płakała. Przez chwilę stała w bezruchu, wspominając jaskinię w Palestynie, latarkę, słowa: „Widzisz? Te dwie kobiety?”
Łagodnie zamknęła mu oczy i pocałowała go w czoło. Na skrawku papieru było coś napisane. Uniosła jego zimne, zesztywniałe palce, wyjęła z nich kartkę i przeczytała kilka słów, które nagryzmolił swoim nierównym, pajęczym pismem: „Przez dżunglę — idzie”.
Co to miało znaczyć?
Było już zbyt późno, aby porozumieć się z tamtą kobietą. Zapewne przybędzie wieczorem. Taki szmat drogi…
No cóż, da jej ten kawałeczek papieru — może to coś ważnego — i powtórzy to, co ojciec powiedział o bliźniaczkach.
Rozdział drugi
Krótki, szczęśliwy żywot małej Jenks i upiornej bandy
Mała Jenks wyciskała ze swojego harleya sto dziesięć na godzinę, wiatr mroził na kość nagie białe dłonie. Miała czternaście lat zeszłego roku, kiedy jej to zrobili, ukatrupili ją, i teraz żywa czy umarła ważyła czterdzieści dwa kilo maks. Od kiedy tamto się stało, nie czesała się — nie musiała — i wiatr odrzucał do tyłu dwa jasne warkoczyki ponad kołnierzem czarnej skórzanej kurtki. Pochylona do przodu, nachmurzona, wydymająca małe usteczka, była zła i zdradliwie milutka. Wielkie niebieskie oczy były puste.
Rockowa muzyka Wampira Lestata tak dawała czadu w słuchawkach, że Mała nie czuła niczego poza wibracją wielkiego motocykla pod sobą i szaloną samotnością, która nie opuszczała jej przez pięć dni, od kiedy wyruszyła z Gun Barrel City. A poza tym dokuczał jej sen, sen nawiedzający ją każdej nocy na chwilę przed otwarciem oczu.
We śnie widziała rude bliźniaczki, te dwie piękne panie, a potem zawsze te same okropności. Nie, nie podobały się jej ani trochę i czuła się tak samotna, że mało nie dostała od tego świra.
Upiorna Banda nie spotkała się z nią na południe od Dallas, jak było umówione. Mała Jenks wymiękała przy cmentarzu dwie noce, aż zrozumiała, że stało się coś bardzo, bardzo złego. Nigdy nie pojechaliby bez niej do Kalifornii. Planowali obejrzeć występ Wampira Lestata, ale mieli masę czasu. Tak, stało się coś złego. Na bank.
Nawet kiedy była żywa, Mała Jenks czuła takie sprawy. A teraz, jako umarlak, czuła to dziesięć razy mocniej. Wiedziała, że Upiorna Banda jest w kłopotach po szyję. Ogier i Dawid nigdy by jej nie olali. Ogier powiedział, że ją kocha. Czemu miałby ją ukatrupiać, gdyby jej nie kochał? Umarłaby w Detroit, gdyby nie Ogier.
Wykrwawiała się na śmierć; lekarz już zrobił wszystko git, rozkawałkował dziecko i tak dalej, ale poharatał ją gdzieś w środku tak, że już miała umrzeć; wcześniej tak się nafaszerowała herą, że zwisało jej to dokumentnie. Wtedy stało się coś śmiesznego. Uniosła się pod sufit i patrzyła na swoje ciało! I to wcale nie za sprawą narkotyków. Miała czują, że zaraz wydarzy się cała masa innych rzeczy.
Bo tam, na dole, wszedł do pokoju Ogier i z tego miejsca, w którym była, pod sufitem, widziała, że to umarlak. Jasne, że wtedy nie wiedziała, jak na siebie mówił. Wiedziała tylko, że on nie żyje. Wyglądał zupełnie zwyczajnie. Czarne dżinsy, czarne włosy, głęboko osadzone czarne oczy; z tyłu na skórzanej kurtce napis: „Upiorna Banda”. Usiadł na łóżku przy jej ciele i pochylił się nad nim.
— Ale z ciebie ślicznotka! — powiedział. Cholera, to samo powiedział alfons, kiedy kazał jej zapleść włosy w warkoczyki i założyć te plastikowe cudeńka, zanim wyszła na ulicę.
A potem, WIUUUM! Znów była w swoim ciele na amen, pełna czegoś cieplejszego i fajowszego niż hera, i usłyszała jego słowa:
— Już nie umrzesz, Mała Jenks, już nigdy!