Выбрать главу

Maharet powoli zasiadła za stołem i złożyła ręce pod brodą. Jej twarz była zesztywniała, a oczy pozbawione wyrazu.

— Prawdę mówiąc, trzeba ją zniszczyć — rzekł Mariusz, jakby nie mógł dłużej tego wytrzymać. Rumieńce zapłonęły mu na policzkach, co poruszyło Jesse, ponieważ na chwilę jego twarz przybrała normalny ludzki wyraz. Pobladł i widać było, że trzęsie się z gniewu. — Uwolniliśmy potwora i naszym obowiązkiem jest go powstrzymać.

— Jak tego dokonać? — zapytał Santino. — Mówisz, jakby wystarczyło tylko podjąć decyzję! Nie możesz jej zabić!

— Postradamy życie, oto, jak tego dokonamy — odparł Mariusz. — Będziemy działać wspólnie i zakończymy tę sprawę raz na zawsze, tak jak powinna się zakończyć dawno temu. — Popatrzył kolejno na nich wszystkich, dłużej zatrzymując wzrok na Jesse. Później spojrzał na Maharet. — To ciało nie jest niezniszczalne. Nie jest z marmuru. Można je przekłuć, przeciąć. Przekłułem je zębami. Piłem z niego krew!

Maharet zbyła te słowa drobnym gestem, jakby mówiła, że wie o tym i on wie, że ona to wie.

— Jeśli ją zniszczymy, zniszczymy siebie? — odezwał się Eryk. — Wynośmy się stąd. Ukryjmy się przed nią. Co zyskujemy, zostając w tym domu?

— Nie! — powiedziała Maharet.

— Jeśli tak postąpicie, ona zabije was jednego po drugim — rzekł Khayman. — Żyjecie, bo teraz czekacie na jej ruch.

— Mogłabyś kontynuować opowieść? — zapytała Gabriela. Przez cały czas była nieobecna duchem, tylko od czasu do czasu słuchając innych. — Chcę poznać całą prawdę. Chcę usłyszeć wszystko. — Pochyliła się do przodu, składając ramiona na stole.

— Myślisz, że w tych starych opowiastkach znajdziesz jakiś sposób, który sprawi, że ona zniknie? — spytał Eryk. — Jesteś szalona, jeśli tak myślisz.

— Opowiadaj dalej, proszę — powiedział Louis. — Chcę… — zawahał się. — Ja też chcę wiedzieć, co się stało.

— Mów dalej, Maharet — rzekł Khayman. — Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa Matka zostanie zniszczona i oboje wiemy, jak do tego dojdzie, więc całe to gadanie nic nie znaczy.

— Cóż teraz znaczy przepowiednia, Khaymanie? — spytała Maharet słabym, pozbawionym życia głosem. — Czy zaczynamy popełniać te same błędy co Matka? Przeszłość może nas pouczyć, ale nie uratować.

— Twoja siostra przybywa, Maharet. Przybywa tak jak zapowiedziała.

— Khaymanie. — Maharet posłała mu długi gorzki uśmiech.

— Opowiedz nam, co się wydarzyło — poprosiła Gabriela.

Maharet siedziała bez ruchu, jakby nie wiedziała, jak rozpocząć opowieść. Niebo za oknem stopniowo ciemniało. Na dalekim zachodzie pojawił się jednak skrawek czerwieni, coraz jaśniejszy na tle szarych chmur. Gdy wreszcie zblakł, otuliła ich ciemność; światło padało tylko z paleniska, a matowy poblask upodobnił do zwierciadła panoramiczne okno.

— Khayman zabrał was do Egiptu — przypomniała Gabriela. — Co tam zastałyście?

— Tak, zabrał nas do Egiptu. — Maharet westchnęła, siadając wygodniej w fotelu, wpatrzona w blat stołu. — Nie było innego wyjścia; Khayman zabrałby nas siłą. Prawdę powiedziawszy, zaakceptowałyśmy to, że musimy z nim odejść. Przez dwadzieścia pokoleń krążyłyśmy między światami duchów i ludzi. Jeśli Amel dokonał jakiegoś wielkiego zła, byłyśmy gotowe to naprawić lub przynajmniej — jak powiedziałam, kiedy zasiedliśmy przy tym stole — byłyśmy gotowe spróbować to zrozumieć.

Zostawiłam moje dziecię. Powierzyłam je opiece najbardziej zaufanej pasterki. Ucałowałam je. Opowiedziałam jej nasze tajemnice i wyruszyłyśmy, niesione w królewskiej lektyce, jakbyśmy były gośćmi króla i królowej Kemetu, a nie więźniarkami, jak poprzednio.

Khayman traktował nas łagodnie, ale był ponury i milczący. Odpowiadało nam to, nie zapomniałyśmy bowiem naszej krzywdy. Ostatniej nocy, kiedy obozowaliśmy nad brzegiem wielkiej rzeki, którą mieliśmy przekroczyć z rana, by dotrzeć do królewskiego pałacu, Khayman wezwał nas do swojego namiotu i opowiedział o wszystkim, co wiedział.

Jego zachowanie było uprzejme, przyzwoite. Słuchając go, starałyśmy się zapomnieć o naszej osobistej urazie. Opowiedział nam, co demon — tak go nazywał — uczynił.

Nie minęło kilka godzin od wydalenia nas z Egiptu, a zdał sobie sprawę, że coś go obserwuje, jakaś mroczna i zła moc. Wszędzie, gdzie się udawał, czuł jej obecność, chociaż w świetle dnia słabła.

Następnie w jego domu zaczęły zachodzić zmiany — drobne zmiany, których inni nie zauważali. Początkowo myślał, że traci zmysły. Znikały przybory do pisania, a potem jego pieczęć wielkiego zarządcy. Następnie wtedy, kiedy był sam, te przedmioty fruwały w jego kierunku, trafiając go w twarz albo lądując u jego stóp. Niektóre odnajdywały się w najdziwniejszych miejscach. Na przykład znajdował wielką pieczęć w piwie lub rosole.

Nie śmiał opowiedzieć o tym królowi ani królowej. Wiedział, że to sprawka naszych duchów i takie doniesienie równałoby się z wydaniem wyroku na nas. A kiedy tak ukrywał tę okropną tajemnicę, działo się coraz gorzej i gorzej. Ozdoby, które uwielbiał od dzieciństwa, były rozrywane na kawałki i ciskane w niego z sufitu. Święte amulety wpadały do klozetu, a ekskrementy z kloaki były rozsmarowywane po ścianach.

Ledwo mógł wytrzymać we własnym domu, ale mimo to nakazał niewolnikom milczenie. Kiedy uciekli ze strachu, sam czyścił toaletę i sprzątał dom.

Żył ogarnięty grozą. Coś przebywało w domu razem z nim. Słyszał i czuł obcy oddech na swojej twarzy i przysiągłby, że czuje dotyk zębów ostrych jak igły.

W końcu, zrozpaczony, zaczął mówić do tego czegoś, błagać, żeby sobie poszło. Chyba jednak wzmagało to tylko siły tej istoty. Kiedy się do niej mówiło, jej moc ulegała podwojeniu. Rozsypała zawartość jego mieszka na kamiennej posadzce i brzęczała złotymi monetami przez całą noc. Podrzucała łóżkiem, tak że wylądował twarzą na podłodze. Kiedy nie patrzył, obsypała mu nogi piaskiem.

Minęło pół roku, od kiedy opuściłyśmy królestwo. Khaymana ogarniał obłęd. Być może niebezpieczeństwo już nam nie groziło, ale nie mógł być tego pewien i nie wiedział, do kogo się zwrócić, a tamten duch naprawdę go przerażał.

Kiedyś w najczarniejszej godzinie nocy, kiedy leżał, zastanawiając się, co też knuje owo stworzenie, było bowiem cicho i spokojnie, nagle usłyszał wielki łomot do drzwi. Ogarnęła go groza. Wiedział, że nie powinien otwierać, że to walenie nie może być sprawą ludzkiej dłoni, lecz wreszcie nie wytrzymał. Odmówił modlitwy i otworzył szeroko drzwi. Ujrzał koszmar nad koszmarami — zgniłą mumię ojca, owiniętą w brudne postrzępione bandaże, opartą o ścianę ogrodu.

Oczywiście wiedział, że w pomarszczonej twarzy i w martwych oczach nie ma życia. Ktoś lub coś wydobyło nieboszczyka z pustynnej mastaby. To było ciało jego ojca, zgniłe, cuchnące; ciało, które, jak nakazywały wszystkie święte przykazania, powinno być spożyte przez Khaymana i jego rodzeństwo podczas tradycyjnej stypy.

Osunął się na kolana, łkając i zawodząc. Wtedy mumia się poruszyła! Zaczęła tańczyć! Wywijała kończynami bez ładu i składu, rozrywając bandaże na strzępy, aż Khayman wbiegł do domu, zamykając za sobą drzwi. Trup dopadł ich, tłukąc pięściami i żądając, aby wpuszczono go do środka.

Khayman wzywał wszystkich bogów Egiptu, by wybawili go od tej potworności. Wezwał straż pałacową i żołnierzy króla. Przeklinał demona i rozkazywał mu, by go opuścił. Rozwścieczony, sam ciskał przedmiotami i kopał na wszystkie strony złote monety.

Cały pałac zbiegł się do domu Khaymana, ale wydawało się, że demon jeszcze wzrósł w siłę. Okiennice zaskrzypiały i zostały wydarte z zawiasów, a eleganckie meble Khaymana zaczęły podskakiwać.