Выбрать главу

To był tylko początek. O świcie, kiedy kapłani weszli do domu, żeby odprawić egzorcyzmy, nadciągnął wielki wiatr z pustyni, przynosząc oślepiające tumany piasku. Gdzie tylko Khayman się ruszył, wiatr podążał za nim. Ujrzał na swych ramionach mnóstwo drobnych nakłuć i kropelek krwi. Nawet powieki miał poranione. Wcisnął się do szafy, szukając spokoju. Kiedy to coś rozwaliło szafę, wszyscy uciekli, a Khayman pozostał płaczący na podłodze.

Burza trwała przez następne dni. Im więcej energii kapłani wkładali w modlitwy i pieśni, tym większe było szaleństwo demona.

Król i królowa byli przerażeni. Kapłani wyklęli demona. Lud obwiniał o wszystko rude czarownice. Rozległy się wołania, że nie wolno było pozwolić im opuścić Kemet. Powinno się odszukać je za wszelką cenę, sprowadzić z powrotem i spalić. Wtedy demon się uspokoi.

Dostojne rodziny nie zgadzały się z tym werdyktem. Według nich wszystko było oczywiste. Czyż bogowie nie wydobyli spod ziemi gnijącego trupa ojca Khaymana, aby pokazać, że zjadacze ciał zawsze robili to, co podobało się niebiosom? Nie, to król i królowa są źli, to oni muszą umrzeć. Król i królowa, którzy zapełnili tę krainę mumiami i przesądami.

Królestwu groziła wojna domowa.

W końcu sam król przybył do Khaymana, który siedział w domu, łkając, naciągnąwszy na głowę ubranie jak śmiertelny całun. Drobne ukłucia wciąż go dręczyły, a na jego koszuli pojawiały się wciąż nowe krople krwi.

„Pomyśl o tym, co powiedziały nam tamte czarownice — rzekł król. — To tylko duchy, nie demony. Można przemówić im do rozsądku. Gdyby tylko mogły mnie słyszeć, jak słyszały czarownice, i gdybym tylko potrafił zmusić je do odpowiedzi”.

To jeszcze bardziej rozwścieczyło demona. Potłukł resztę mebli, wyjął drzwi z zawiasów, wyrwał z ziemi drzewa rosnące w ogrodzie i porozrzucał je wokół. Chyba całkowicie zapomniał o Khaymanie, kiedy szalał w pałacowym ogrodzie, niszcząc, co popadło.

Król szedł za nim, błagając, by zwrócił na niego uwagę, porozmawiał z nim i zdradził swoje tajemnice. Stał w samym środku powietrznej trąby, wyzbyty lęku i ogarnięty zachwytem.

Wreszcie przybyła królowa. Krzycząc przenikliwie, też zwróciła się do demona.

„Karzesz nas za to, co spotkało rude siostry! Dlaczego nie służysz nam, zamiast im!”

Demon od razu potargał na niej szaty i poranił ją, jak wcześniej Khaymana. Usiłowała zakryć twarz i ramiona, ale to było niemożliwe, więc król złapał ją za rękę i pobiegli z powrotem do domu Khaymana.

„Odejdź — rzekł do niego król. — Zostaw nas samych z tym stworem, może wtedy otworzy się przede mną i powie mi, czego chce”. Wezwawszy do siebie kapłanów, powiedział im z wnętrza trąby powietrznej to, co myśmy powiedziały — że ten duch nie cierpi rodzaju ludzkiego, bo mamy zarówno duszę jak i ciało. On jednak go usidli, sprowadzi na dobrą drogę i zapanuje nad nim. Jest bowiem Enkilem, królem Kemetu, i potrafi tego dokonać.

Król i królowa weszli do domu Khaymana, a za nimi czyniący spustoszenie demon. Khayman, uwolniony od stwora, leżał wyczerpany na pałacowej podłodze, lękając się o swoich władców, ale nie wiedząc, co ma czynić.

Na dworze zapanowała wrzawa; mężczyźni bili się ze sobą, kobiety płakały, a niektórzy nawet opuścili pałac, lękając się tego, co miało się wydarzyć.

Przez dwie noce i dwa dni król wraz z królową przestawali z demonem. Dostojne rodziny zjadaczy ciał zebrały się przed domem Khaymana i orzekły, że król z królową mylą się i czas wziąć przyszłość Kemetu w swoje ręce. Kiedy zapadła ciemność, weszli do domu z morderczym celem, wznosząc sztylety. Mieli zamiar zabić króla i królową, a potem powiedzieć, że to sprawka demona. Kto mógłby im zaprzeczyć? Może demon się uspokoi, kiedy król i królowa będą martwi, oni, którzy prześladowali rudowłose czarownice?

Królowa dostrzegła ich pierwsza, a gdy rzuciła się przed siebie, wznosząc ostrzegawczy krzyk, zagłębili sztylety w jej piersi. Osunęła się na podłogę, wyzionąwszy ducha. Król biegnąc jej z pomocą, też został zakłuty, równie bezlitośnie. Demon jednak nie zaprzestał swych prześladowań.

Tymczasem Khayman klęczał na skraju ogrodu, porzucony przez straże, które przyłączyły się do zjadaczy ciał. Spodziewał się, że umrze wraz z resztą królewskiej służby. Wtem usłyszał straszliwy krzyk królowej, odgłosy, jakich nigdy wcześniej nie słyszał. Kiedy zjadacze ciał usłyszeli te dźwięki, w popłochu opuścili pałac.

Khayman, wierny rządca króla i królowej, porwał pochodnię i ruszył im na pomoc. Nikt nie usiłował go zatrzymać. Wszyscy cofnęli się w lęku. Khayman wszedł do domu sam. W świetle pochodni ujrzał królową leżącą na podłodze, wijącą się jak w agonii, broczącą krwią z ran, całą spowitą wielką czerwoną chmurą. Wyglądało to tak, jakby otoczyła ją trąba powietrzna zbierająca niezliczone kropelki krwi. Królowa wiła się i obracała w środku tego wiru, dziko tocząc oczyma. Król leżał nieruchomo.

Przeczucie podpowiadało Khaymanowi, że ma opuścić to pomieszczenie i odejść jak najdalej. W tamtej chwili pragnął na zawsze opuścić ziemię ojców. Ale przecież przed nim leżała jego królowa, wygięta w łuk, łapiąc ustami powietrze, drapiąc paznokciami podłogę.

Wtem wielka krwawa chmura, która ją otulała, nabrzmiewając i kurcząc się, stężała i znikła, jakby wessana przez rany. Królowa zastygła, a potem powoli usiadła z szeroko otwartymi oczami. Wydała straszliwy charkot i zamilkła.

Kiedy wpatrywała się w Khaymana, nie było słychać nic oprócz trzasku pochodni. Potem królowa znów zaczęła gwałtownie łapać powietrze i wydawało się, że umrze. To jednak nie nastąpiło. Osłoniła oczy przed jasnym światłem pochodni, jakby sprawiało jej ból, i wtedy spojrzała na małżonka, który leżał u jej boku jak nieżywy.

„Nie! To niemożliwe” — krzyknęła w bólu i w męce. W tej samej chwili Khayman dostrzegł, że wszystkie jej rany goją się, pozostawiając ślady nie większe od zadrapań.

„Wasza Królewska Mość” — zawołał, zbliżając się do niej. Szlochając, patrzyła na swoje ramiona, jeszcze niedawno poranione, na piersi, znów całe. Kwiliła żałośnie, patrząc na gojące się rany. Nagle rozerwała sobie skórę długimi paznokciami. Trysnęła krew, ale rany się zagoiły!

„Khaymanie, mój Khaymanie — krzyknęła, zakrywając oczy, żeby nie widzieć jasnej pochodni. — Co mnie spotkało!” Wołała coraz głośniej i ogarnięta paniką rzuciła się na króla, wykrzykując: „Enkilu, pomóż mi. Enkilu, nie umieraj!” i inne szalone słowa, których używamy, kiedy dopada nas nieszczęście. Kiedy wpatrywała się w króla, zaszła w niej upiorna zmiana. Skoczyła na niego, jakby była głodną bestią, i długim, językiem chłeptała krew, którą spływało jego gardło i tors.

Khayman nigdy nie był świadkiem czegoś podobnego. Miał przed sobą pustynną lwicę chłepczącą krew delikatnego koźlęcia. Wygięła grzbiet w łuk, podwinęła kolana, zagarnęła pod siebie bezbronne ciało króla i przegryzła mu arterię na szyi.

Khayman rzucił pochodnię, wycofując się ku otwartym drzwiom. Gdy był już gotów do ucieczki, usłyszał głos króla.

„Akasza. Moja Akasza” — przemówił łagodnie, a ona prostowała się, drżąca, rozszlochana, wpatrzona w jego ciało i w swoje, w swoją gładką skórę i w jego rany.

„Khaymanie — zawołała. — Daj mi twój sztylet, oni bowiem zabrali ze sobą broń. Sztylet. Muszę go mieć”.

Khayman posłuchał od razu, chociaż sądził, że zaraz zobaczy, jak jego król ginie. Jednak królowa przecięła sztyletem swoje nadgarstki, a gdy jej krew spłynęła na rany męża, zagoiły się. Wtedy Akasza, wydawszy wielki okrzyk podniecenia, rozsmarowała krew na całej jego zmasakrowanej twarzy.